
Wojciech Scisło: Awans trzeba zaplanować
Jak reaguje na nagminne przekręcanie swojego nazwiska? Co w Graczach powiedział Jacek Wiśniewski? Co czuł, gdy kibice w Katowicach bili brawo? Jak wspomina lata gry w klubach Opolszczyzny? Czy mógł kiedyś wyjechać poza jej granice? Jakie są jego ambicje trenerskie? Czego spodziewa się po rundzie rewanżowej czwartej ligi i czy jego klub byłby gotowy na ligę trzecią? Przed weekendową inauguracją wiosny naszego najwyższego wojewódzkiego szczebla dociskany w stałym cyklu jest Wojciech Scisło, trener Małejpanwii Ozimek.
Mam przyjemność rozmowy z przedstawicielem piłkarskiej Opolszczyzny o chyba najczęściej przekręcanym nazwisku.
– (śmiech). Oj tak! Kwestia przyzwyczajenia, z czasem przestałem już zwracać na to uwagę. Problemy były już od czasów szkoły podstawowej. Na legitymacji raz miałem „Scisło”, raz „Ścisło”. W Ruchu Zdzieszowice graliśmy razem z Grzegorzem Zmudą. Przeżywał podobne historie!
Są ludzie, którzy lubią poszperać po drzewach genealogicznych. Próbował pan dociekać, czemu nie ma tej kreski nad „S”?
– Przyznam, że swego czasu trochę szukałem, ale trudno było dokopać się głębiej. Odkryliśmy za to, że w Busku-Zdroju – gdzie urodził się tata – był zawodnik, który nazywał się… Wojciech Scisło. Też przez „S!”.
Dzisiaj pracuje pan na własne nazwisko, ale już tylko trenerskie, choć jeszcze niedawno łączył pan tę rolę z graniem.
– Odkąd przejąłem Małąpanew Ozimek, uznałem, że będzie mi trudno to pogodzić i bardziej potrzebny jestem już na ławce trenerskiej, by zyskać spojrzenie z boku. Jeszcze wiosną ubiegłego roku znajdowałem się w kadrze, zdarzyło się, że byłem wpisany do protokołu meczowego, ale nie rozegrałem żadnego spotkania.
Ile lat był pan grającym trenerem?
– Pierwszy raz pełniłem taką funkcję jeszcze w trzeciej lidze, w Swornicy Czarnowąsy. W 2014 roku trener Andrzej Polak otrzymał propozycję z Górnika Wałbrzych, walczyliśmy o utrzymanie, zrealizowaliśmy ten cel. Potem do klubu przyszedł trener Maciek Lisicki, ale po kilku miesiącach decyzją prezesa wróciłem do roli grającego szkoleniowca.
A zatem trochę to trwało. Przechodząc definitywnie na drugą stronę, patrząc na mecze z boku, miał pan w głowie refleksję: „Ileż mi jako trenerowi z poziomu boiska uciekało!”?
– Oczywiście, że pojawiły się takie myśli. Były rzeczy, które umykały i zachowania, jakich nie byłem w stanie dostrzec. Odległości, elementy taktyczne… To było trudne do bieżącego skorygowania, starałem się nadrabiać potem przy analizach wideo. Na gorąco trudno było o szybką reakcję, ale były też sytuacje, w których przebywanie na boisku pomagało przekazywać różne wskazówki, sygnały. Bo po prostu czuło się grę w danym meczu.
Jak teraz z pańską formą, pozostaje pan w treningu?
– Naturalnie, sam dla siebie. Jeśli coś się nam posypie w trakcie zajęć, a bywają takie momenty, mogę spokojnie wejść w jakąś grę. Kilogramów mi nie przybywa, sam zresztą źle czuję się ze sobą, gdy po świętach coś zbędnego się pojawia… Staram się o to dbać, by zwyczajnie mieć dobre samopoczucie.
Jakie miał pan samopoczucie wieszając ostatecznie buty na kołku? Jako ktoś spełniony na poziomie wojewódzkim, gdzie – w trzeciej i czwartej lidze – spędził pan całe życie?
– Jasne, że zawsze chciałoby się zdobyć więcej, wygrać więcej, ale coś osiągnąłem. Były zwycięstwa w wojewódzkim Pucharze Polski, była pucharowa przygoda ze Skalnikiem Gracze, ale też gorycz porażki. W każdym klubie, każdym miejscu, starałem się dawać z siebie 100 procent i tego samego oczekuję teraz od swoich podopiecznych. Nie mam poczucia, że coś mi umknęło, że coś przegapiłem. Czas spędzony na boisku mogę wspominać z uśmiechem.
Mógł pan kiedyś wyjechać z Opolszczyzny?
– Mając 19 lat trenowałem z GKS-em Bełchatów, w którym grał mój kolega, świętej pamięci Tomek Drąg. Byłem na okresie testowym, trenerzy sugerowali mi, że wyglądam bardzo przyzwoicie. To były jednak czasy, w których trochę większą rolę niż dziś ogrywały różne układy. Tomek potem wyjaśnił mi, czemu w Bełchatowie się na mnie nie zdecydowano, po prostu wzięto innego zawodnika, w jakimś pakiecie, który był za darmo. Szansa mi umknęła. Po latach miałem jeszcze temat z drugiej ligi, Concordii Piotrków Trybunalski, ale to już był okres, gdy zapuszczałem rodzinne korzenie i zdecydowałem, że nie jest to odpowiedni moment na zmiany, wyjazd. Tym bardziej, że nie była to propozycja, która gwarantowała możliwość jakiegoś mocnego rozwoju.
Co najmilej po latach będzie pan wspominał ze swojej piłkarskiej przygody?
– Były awanse do trzeciej ligi ze Skalnikiem, Ruchem Zdzieszowice czy Swornicą. Nigdy nie kategoryzowałem, co najmocniej utkwiło mi w pamięci. Powiem inaczej: z każdego miejsca, w którym grałem, mam miłe wspomnienia. To najważniejsze – by więcej było radości niż smutku.
W barwach Skalnika występował pan w fazie grupowej Pucharu Polski z Podbeskidziem Bielsko-Biała, Górnikiem Zabrze, GKS-em Katowice. Aż szkoda, że taka formuła utrzymała się tak krótko, bo więcej klubów ze szczebli regionalnych mogłoby przeżyć coś fajnego, zagrać na dużych stadionach, z markowymi rywalami.
– W pierwszej kolejce graliśmy na wyjeździe z GKS-em Katowice – z Nawotczyńskim, Brożkiem, dość mocnymi ligowymi nazwiskami. Przegrywaliśmy 0:1, ale w drugiej połowie potrafiliśmy ten GKS zdominować. Fakt, w końcówce nas dobił, skontrował chyba w 89. i 92. minucie i skończyło się 0:3, ale najważniejsze po tym meczu było dla nas, że schodząc z boiska dostaliśmy od miejscowych kibiców ogromne brawa, a drużyna gospodarzy została wygwizdana. Nam życzono jak najlepiej, to naprawdę było miłe. Okazywało się, że da się też nawiązywać z rywalami z wyższych szczebli całkiem równorzędną rywalizację. Na meczu z Górnikiem było ze trzy tysiące ludzi, wydawało się, że na stadionie w Graczach nie ma szans tego pomieścić.
Ostatecznie nie zdobyliście punktu w fazie grupowej, ale by się do niej dostać, musieliście pokonać 2:1 Cracovię.
– Pamiętam słowa Jacka Wiśniewskiego, który powiedział: „Może lepiej byłoby, gdyby to Skalnik Gracze był rezerwami Cracovii”. Rywale byli beniaminkiem ekstraklasy, przyjechali do nas mieszanym składem. Nie był to pierwszy garnitur, ale też nie totalnie rezerwowy. „Wiśnia”, Wawrzyczek, Cabaj, Piątek… Olbrzymia determinacja i delikatne szczęście – tyle wystarczyło. Wszyscy czuliśmy się na tule dobrze, by móc powalczyć z uznanymi markami. Nie było w nas bojaźni, strachu. W Skalniku grali wtedy Daniel Kownacki, Marcin Worek, Wojtek Żarów, Grzesiu Kutyła, chyba debiutował w tamtym meczu Bartek Jacek, w ataku oczywiście miejscowa legenda Zymek Bąk… Byliśmy zespołem, a nie jakimś zlepkiem indywidualności mogących robić w czwartej lidze różnicę.
Swoim zawodnikom, grającym dziś w czwartoligowej Małejpanwii, życzyłby pan takich przeżyć czy jednak czegoś więcej?
– Jak najbardziej. Jeśli piłka nie sprawia radości, nie daje frajdy, nie jest pasją zaszczepioną za młodu, to z czasem zacznie męczyć, doskwierać; będzie się widzieć więcej rzeczy na „nie”, zamiast na „tak”. Ja zawsze w pierwszej kolejności traktowałem ją jako coś, co po prostu lubię robić. Chciałbym, by wszyscy moi zawodnicy podchodzili do tego właśnie w taki sposób.
Wyobraża pan sobie, by pańska trenerska droga potoczyła się podobnie do tej piłkarskiej i ograniczyła jedynie do szczebla wojewódzkiego?
– Decydując się gdzieś na pracę, zawsze chcę dawać z siebie 100 procent tego, co mam najlepsze. Nie ukrywam, że cały czas staram się rozwijać, mam licencję UEFA A, robię różnego rodzaju kursy, szkolenia, korzystam z narzędzi pomagających mi pogłębiać wiedzę. Jest we mnie ambicja i w głowie kołacze, by kiedyś spróbować swych sił gdzieś wyżej. Wiadomo jednak, że nie wszystko zależy tu tylko i wyłącznie ode mnie. Ja mogę jedynie skupiać się na tym, by codziennie sumiennie wykonywać swoją pracę jak najlepiej, z uśmiechem, mieć z tego frajdę. Jeśli moja ścieżka potoczyłaby się tak, że zostanę na zawsze w granicach województwa, na pewno nie będę z tego powodu płakał. Chodzi o to, by mieć z tego radość. By ten ogień nigdy nie zgasł.
Ma pan za sobą jakieś ciekawe staże?
– Na nich czy szkoleniach zawsze zastanawiam się, co z profesjonalnego klubu mogę przełożyć na warunki drużyny amatorskiej, co zaadoptować do swojego warsztatu i wykorzystać na naszym podwórku. W Zagłębiu Lubin – to był staż w całym klubie, akademii, rezerwach, pierwszym zespole, a nie u konkretnego trenera – kilka kwestii starałem się przenieść na nasz grunt z samej struktury i organizacji treningu. Nie będę zanudzał chłopaków wieloma kwestiami, ale dla mojego własnego rozwoju – jeśli myślę o tym, by kiedyś spróbować swych sił wyżej – muszę być na bieżąco z niektórymi „top” rzeczami z piłki w pełni profesjonalnej. Ale nie wszystko da się przeszczepić na realia czwartoligowe.
Jaki sztab ma pan w Ozimku?
– Jestem ja… Kierownik zespołu pojawia się na meczach, odciąża mnie. Chętnie widziałbym w sztabie osobę, która ułatwiłby mi pracę.
Nie ma chętnych czy nie ma warunków finansowych, by rozbudować sztab o asystenta?
– Powiem szczerze, że trudno o osobę chcącą się poświęcić. W tym momencie to nie są warunki finansowe atrakcyjne w odniesieniu do czasu, który trzeba włożyć, a i brakuje osób, które mogłyby spełnić moje oczekiwania, a nie po prostu być. Złożony temat.
Zimowaliście na trzecim miejscu w tabeli, ze stratą siedmiu punktów do Ruchu Zdzieszowice oraz
czterech do LZS-u Starowice Dolne. Jaka to pozycja wyjściowa przed rozpoczynającą się w weekend wiosną?
– Jestem zwolennikiem stawiania małych kroków. Przed okresem zimowym założyliśmy sobie, co chcemy w nim osiągnąć – optymalnie przygotować się do rundy wiosennej pod każdym względem, motorycznym, techniczno-taktycznym i mentalnym. To trzy najważniejsze dla mnie aspekty. Teraz będziemy chcieli grać o zwycięstwo w każdym meczu. Taki jest nasz cel. Jesienią traciliśmy punkty w miejscach, w których teoretycznie nie powinniśmy. Pamiętajmy o specyfice czwartej ligi, klubu półamatorskiego – i tym, że wiele czynników wpływa na szerokość kadry, stan drużyny. To nie tylko kontuzje, ale też sprawy życiowe. Patrząc na nasze możliwości czysto sportowe, na pewno stać nas na walkę o wygraną co kolejkę i to chcemy robić, a zweryfikuje nas boisko. Nie myślimy o tym, co będzie za 5-6 tygodni. Liczy się to, co tu i teraz.
W szatni pada hasło „awans”?
– Pewnie w rozmowach chłopaków się pojawia.
Jest się gdzie pchać?
– Musimy zdawać sobie sprawę z bardzo wielu kwestii – struktury klubu, organizacji, poziomu sportowego. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że należałoby wiele poprawić… Mam świadomość, że awans do trzeciej ligi trzeba zaplanować, przygotować, wdrażać pewne rzeczy wcześniej, a nie w formie doraźnego łatania dziur, zalepiania ran. Powtarzam, że pod względem sportowym jesteśmy w stanie wygrywać w naszej lidze, ale mamy sporą stratę, dlatego nie pompujemy się na awans. Porównując się do trzecioligowców, jest mnóstwo do poprawienia.
Odsuwając na chwilę Małąpanew na bok, na kogo przed startem rundy by pan postawił? „Zdzichy” czy Starowice?
– Nie chcę ferować wyroków, możliwości mają podobne, wszystko może się zdarzyć. Jedni i drudzy mają szansę. Myślę, że rozegra się to wśród pierwszej trójki, każdy może na koniec znaleźć się na pierwszym miejscu.
Mówił pan o aspekcie mentalnym przygotowań do rundy. Jak dba się o „mental” w czwartej lidze podczas długiej zimowej przerwy?
– Powiedziałem chłopakom, że to najtrudniejszy element do wytrenowania. By podnieść jego poziom, zaczęliśmy od małych rzeczy. Jako że w okresie zimowym mamy ograniczone możliwości infrastrukturalne i jesteśmy skazani na treningi na orliku, bardzo ważne było dla mnie nastawienie, odpowiednie podejście do każdych zajęć, każdej gry kontrolnej. Prosiłem, byśmy wyciągali z nich maksimum, nie zwracając bezpośrednio uwagi na wyniki, bo nie one w takim okresie są naszym priorytetem i celem.
Ale wygraliście wszystkie?
– Poza ostatnim, zremisowanym z Fortuną Głogówek.
Czyli zimę kończycie niepokonani.
– Bardziej zależało nam na realizacji założeń niż rezultatach. Pracowaliśmy nad organizacją gry w obronie, co w miarę się udało, bo w sześciu sparingach straciliśmy 3 bramki. Obyśmy przenieśli to na ligę. Wracając do poprzedniej kwestii – „mental” to bardzo ważny aspekt. Często decydująca jest samoświadomość zawodnika, nastawienie wewnętrzne, indywidualne. Mogę przed meczem wiele powiedzieć, ale po drugiej stronie musi być chęć odbioru. W kilku spotkaniach ubiegłej rundy nas to zgubiło, nieodpowiedzialne nastawienie kosztowało nas utratę punktów. W sparingach za każdym razem nasze podejście było odpowiednie, realizowaliśmy to, co chcemy grać w ataku i obronie.
A co chcecie grać?
– Ujmując najogólniej i pokrótce – fundamentem ma być solidna gra obronna, ale absolutnie nie chcemy tylko się bronić. Jesteśmy aktywnie działaniach w ataku, staramy się jak najszybciej odzyskiwać piłkę. Po stracie czy przy otwarciu gry przeciwnika chcemy błyskawicznie przechodzić do działań obronnych, wysokiego pressingu, choć oczywiście są momenty, gdy trzeba zejść niżej. Często mieliśmy jesienią większe posiadanie piłki, przewagę optyczną, a traciliśmy punkty po kardynalnych indywidualnych błędach. Na tym przy budowaniu akcji koncentrowaliśmy się – by już takich nie popełniać, nie karmić przeciwników naszymi stratami. Chcemy grać piłkę na „tak”, ofensywną, przyjemną dla oka kibica. Tak, by gra sprawiała nam satysfakcję, dawała radość i była uporządkowana. Musimy wiedzieć, jak chcemy się zachowywać w poszczególnych fazach.
Poziom opolskiej czwartej ligi rośnie czy spada?
– W ostatnich latach wzrósł i wyrównał się. Zazwyczaj było kilka drużyn, które odstawały. Teraz trudno znaleźć taką, o której jadąc na mecz powiemy, że czeka nas spacerek i pozostaje tylko kwestia, jaką liczbą bramek się wygra. Brakuje mi natomiast dopływu młodzieży. To coraz bardziej widoczne.
Z czego to wynika?
– W dużym stopniu ze zmiany stylu życia tej młodzieży; nastawienia, podejścia. Chłopakom często się wydaje, że coś im się należy zanim jeszcze cokolwiek pokażą. Taka jest ich mentalność. Powinni najpierw coś udowodnić, pokazać, a później oczekiwać. Tu trochę jest to zaburzone, chcą na odwrót – najpierw dostać, a dopiero potem dać coś od siebie. Oczywiście wynika to też z liczby chętnych do uprawiania piłki. Wiodące, wybijające się jednostki, szybko albo wyjeżdżają z regionu, albo trafiają do naszych czołowych klubów. Niżej dopływ młodzieży jest coraz mniejszy. Generalnie w województwie jest coraz mniej zespołów juniorskich. To cały łańcuszek przyczyn, które sprawiają, że o młodzieżowców w czwartej lidze coraz trudniej.
Ma pan w swojej szatni zawodników, którzy nie tyle marzą, co wciąż celują w zawodową piłkę?
– Co najmniej kilku i cieszę się z tego. Widać to po ich zachowaniach, jeszcze są w wieku pozwalającym myśleć o większej piłce. Dążą do tego, a mnie praca z takimi ludźmi bardzo satysfakcjonuje. To pierwsza podstawowa kwestia, by coś mógł osiągnąć zespół – indywidualne nastawienie zawodnika, praca, świadomość własnych braków i tego, co trzeba zmienić, by wskoczyć na wyższy poziom. Co najmniej kilku ma taką możliwość i wierzę, że im się to uda.
Inaugurujecie ligowy rok meczem z rezerwami Odry Opole, czyli jedynym zespołem trenującym w IV lidze zawodowo. Nie najlepiej o opolskiej młodzieży świadczy fakt, że zimowała na 5. miejscu, czy dobrze o innych drużynach – że tej młodzieży się opierają?
– Jestem z Opola, wychowałem się w Odrze, moi dwaj synowie trenują w akademii. Jan – w 2012 roczniku, Kuba – w 2009, gra już w lidze trampkarzy, jeśli rocznikowi 2008 uda się utrzymać w CLJ-ce, to jego zespół wskoczy w to miejsce. Dlatego muszę być dyplomatyczny. Pewnie gdyby rezerwy Odry były wsparte kilkoma zawodnikami doświadczonymi, to ich miejsce byłoby wyższe niż piąte. Ci chłopcy w większości dopiero wchodzą w piłkę seniorską, po poprzednim sezonie skład został wymieniony. Pewnie taki klub jak Odra chciałby mieć bezpośrednie zaplecze seniorskiej drużyny na wyższym poziomie rozgrywkowym, by dopływ zawodników do pierwszego zespołu był większy, ale to dłuższy temat. Nie chcę się wypowiadać, nie jestem w środku.
Ale żyje pan Odrą?
– Oczywiście, że tak. Jestem jej kibicem, spędziłem w klubie mnóstwo lat, teraz grają tam moi synowie. Zawsze życzę jak najlepiej – by wizytówka naszego regionu zawsze dawała powody do dumy. Mam nadzieję, że powstanie nowego stadionu będzie dodatkowym bodźcem dla całej piłki w regionie. Przecież z ośrodka, gdzie trenuje młodzież z akademii, jest widok na budujący się stadion. To będzie fajnie działało na wyobraźnię tych chłopaków. Będą wychodzić na trening i myśleć: „Ja za chwilę mogę tam zagrać!”.
Na sam koniec: zdradzi pan, czym zajmuje się pan zawodowo poza piłką?
– Jestem pracownikiem firmy Licon, zresztą jednego ze sponsorów Odry. Nasz prezes jest bardzo prosportowy, firma wspiera różnego rodzaju sportowe projekty. Na co dzień jestem specjalistą ds. logistyki i zaopatrzenia. A po 16:00 uwielbiam ubrać dres, pojechać na trening i poprowadzić go z jak największą satysfakcją.
Rozmawiał Maciej Grygierczyk (katowicki „Sport”)