Antoni Piechniczek: Żebyśmy się potem nie rumienili, żeśmy na tę kadrę bluźnili!

Antoni Piechniczek: Żebyśmy się potem nie rumienili, żeśmy na tę kadrę bluźnili!

Rozmowa z Antonim Piechniczkiem, byłym selekcjonerem reprezentacji Polski i trenerem Odry Opole w pamiętnych latach 70.

 

Już nie można tytułować pana ostatnim selekcjonerem, który wyszedł z reprezentacją Polski z grupy na mistrzostwach świata. Jak się pan z tym czuje?
– Wszyscy mówią, że to jakiś rekord, że po 36 latach wyszliśmy z grupy, ale piłka nożna to nie wynik w lekkiej atletyce, w której można porównywać czasy. Warto też powiedzieć, kto w tym brał te 36 lat temu udział. We wszelkich studiach telewizyjnych, jakie oglądałem – a oglądałem wiele – nikt nie splamił się określeniem, kto był wtedy trenerem. Był trener – ale jaki, to już nieważne. Zostawmy to jednak. Przede wszystkim trzeba cieszyć się, że przeszliśmy dalej. To najbardziej istotne. Tym, którzy krytykują, radziłbym się wstrzymać. Reprezentacja jest dalej w grze i nie wiadomo, na jakim etapie skończy mundial. Żebyśmy się potem nie rumienili, że zaszła tak daleko, a wszyscy żeśmy na tę kadrę bluźnili.

 

Ale po takim występie, jak z Argentyną, mimo awansu trudno, by pojawiały się pochwały?
– Nie da się ukryć, że był to nasz słaby mecz. Już dawno nie mieliśmy tak mało do powiedzenia, z jakimkolwiek przeciwnikiem, co w środę z Argentyną. Nie ukrywam, że należałem do wielkich optymistów. Obserwując dwa wcześniejsze spotkania Argentyńczyków stwierdziłem, że są do ogrania. Okazali się zbyt trudnym rywalem. Pytanie, czy oni byli tak doskonali, czy my wyjątkowo słabi.

 

No i…?
– Nie chcę mówić o taktyce. Mogę powiedzieć jedno: warunkiem powodzenia misji w imprezie pokroju mistrzostw świata jest stabilizacja składu. Raczej nie dzieje się tak, że nagle wyciągam kogoś z rękawa – bo młody, bo perspektywiczny, bo kiedyś tam dobrze zagrał. Tu trzeba mieć sprawdzonych zawodników i dokonywać zmian tylko, gdy są koniecznością.

 

Po pierwszej połowie z Argentyną na boisku pojawili się Jakub Kamiński i Michał Skóraś.
Do przerwy było 0:0, po przerwie zaczęliśmy z dwoma nowymi zawodnikami. Pytanie, dlaczego? Może należało tej jedenastce pozwolić jeszcze pograć 15-20 minut, a dopiero potem robić zmiany. Nowi jeszcze nie powąchali piłki, a już było 1:0 dla Argentyny. Zmiany tuż po przerwie były absolutnie niepotrzebne. To moja teza. Byliśmy bezradni, patrzyliśmy na zegarek, by ten mecz się skończył. Wszyscy przed meczem mówili o rywalizacji dwóch najlepszych piłkarzy, Lewandowskiego i Messiego, po meczu już nikt takich podsumowań nie dokonywał. Zdecydowanie tę rywalizację wygrał Messi. Zadawałem sobie pytanie, jak ten mecz wyglądałby, gdybyśmy to my mieli takiego Messiego, tak obsługującego kolegów, decydującego się na takie przeboje.

 

Gdy Lewandowski nawet był przy piłce, nie miał opcji do zagrania w przód.
– Wybijaliśmy piłkę jak najdalej, by nie było zagrożenia, ale brakowało tego, by zagrać na wolne pole, spróbować wygrać pojedynek biegowy. Każdy ma prawo do swojej oceny. Ja należałem i dalej należę do najbardziej życzliwych selekcjonerowi.


Przed turniejem gościł pan Czesława Michniewicza w swoim domu w Wiśle.
– Siedliśmy przy kominku, wyłączyliśmy telefony, rozmawialiśmy z 5-6 godzin, trochę tematów przedyskutowaliśmy. Będę lojalny względem trenera, nie będę go krytykował, podkreślałem wtedy znaczenie stabilizacji składu. No i przygotowania indywidualnego każdego zawodnika. Szedłem przez całą karierę z powiedzeniem: „Przygotuj się ponad miarę, a potem daj się ponieść”. Przecież trudno przygotować drużynę przez 6-7 dni zgrupowania przed mundialem. W wielu wypadkach to kwestia indywidualna każdego piłkarza. Ja starałem się zawsze być dla siebie najlepszym trenerem, najlepiej znałem swój organizm, wiedziałem, czego mi brakuje i co mnie czeka, z czego będę rozliczany. Jeśli ktoś tego nie wyczuwa, płaci konsekwencje.

 

Zgodzi się pan z tezą, że gramy zdecydowanie zbyt pasywnie, jak na potencjał tej reprezentacji?
– Może z Meksykiem to jeszcze było do przyjęcia. Skończyło się 0:0, to było jak mecz o wszystko. W środę po utracie drugiej bramki byliśmy już jak bokser po nokdaunie, który prosi sędziego, by zakończył walkę przed czasem, bo jeśli nie, to w końcu poleci na deski i zamiast zejść z ringu, to zniosą go na noszach. Mimo wszystko wierzę w trenera. Potrafi swoje decyzje wytłumaczyć, można z nim polemizować, jest w tym jakaś myśl przewodnia. Skrzydła, szybcy zawodnicy, ale przede wszystkim – najpierw zabezpieczenie własnej bramki. Budowę domu zabezpiecza się od fundamentów, a nie dachu. Zawodzi u nas linia pomocy. Co stoi na przeszkodzie, by odważniej ruszyli środkiem Krychowiak, Bielik, Zieliński? Albo któryś z bocznych obrońców? Czy któryś poszedł w środę na pełnej szybkości i dośrodkował? Przecież nie byliśmy tak skrępowani, by nie wolno było tego robić.

 

Mamy w składzie gwiazdę Barcelony, napastnika Juventusu, mózg Napoli. Boli, że takiej jakości nie widać w grze?
– Chyba od 1974 roku nie mieliśmy takich atutów w ataku. Lewandowski, Milik, Zieliński… Mamy zawodników światowej klasy. Podobał mi się też Buksa, który z mundialu wypadł z powodu kontuzji. Milik zasługuje, by być stałym partnerem Lewandowskiego. Po wygranej z Arabią Saudyjską podkreślaliśmy, że potrafi się cofnąć, powalczyć nawet w rejonie własnego pola karnego, wygrywać pojedynki. Trzeba z kogoś takiego korzystać, nie wprowadzać innego. Facet grający w jednym meczu na poziomie i niewpuszczony na boisko w kolejnym nie czuje się najlepiej. Zastanawia się się, po co tu właściwie przyjechał. To piłkarz w sile wieku, gra świetnie w powietrzu, ma uderzenie z lewej nogi. Może być uzupełnieniem, a czasem i wzmocnieniem dla Lewandowskiego. Momentów, gdy to on mógłby być na szpicy, najbardziej wysunięty, też trochę w tym turnieju było.

 

0:0 na inaugurację, wymęczona wygrana w drugim meczu – a potem dwie porażki. Tak było podczas pańskiego drugiego mundialu, gdy kadra mierzyła się z Marokiem, Portugalią, Anglią i Brazylią, taki scenariusz wydaje się też najbardziej prawdopodobny obecnie. Obrazi się pan, jeśli obecną drużynę porównamy do tej z 1986 roku?
– Nie obrażę, ale my wtedy odpadliśmy z mistrzostw przy pomocy sędziego. Z Brazylią graliśmy bardzo dobrze aż do momentu naciąganego rzutu karnego dla rywali. Strzelili nam na 1:0, dołożyli drugą zaraz po przerwie. My, zamiast grać o twarz, przegrać z honorem 0:2, wszyscy polecieliśmy do przodu, chyba chcąc sobie strzelić bramkę na mundialu i skończyło się 0:4. To był mój ostatni mecz.

 

Dziś mocno żyje pan mundialem?
– Bardzo mi się podoba. Proszę popatrzeć, jak wielu kibiców przyjechało do tak dalekiego kraju. Ilu choćby jest Argentyńczyków. Te transmisje toną w kolorach, aż serce się raduje słuchając tego dopingu, oglądając te mecze, pełne niespodzianek. Mistrzostwa są arcyciekawe i na szczęście jeszcze się nie skończyły, ile jest sensacji, by wspomnieć o Niemcach czy Argentynie z Arabią. Bardzo podobają mi się reprezentacje Australii, Stanów Zjednoczonych. Fantastyczne były dwa mecze Hiszpanów, pogonili Kostarykę siedmioma bramkami. Na niekorzyść – Duńczycy, którzy po fajnym Euro i półfinale teraz się męczyli. Wydawało mi się, że cztery mecze dziennie to zbyt wiele, ale oglądałem codziennie wszystkie cztery, nie nudziłem się. Teraz tempo trochę spadło, trzeba przeskakiwać między kanałami, ale będzie jeszcze ciekawiej. Czasem łapię za długopis, by naskrobać jakąś swoją uwagę.

 

I co pan na przykład naskrobał?
– Wynotowałem sobie reakcję Glika, który w pierwszej połowie doskoczył do Messiego. Pomyślałem sobie tylko: „No, synu…”.

 

Emocje wzbudzają karne odgwizdywane w meczach z udziałem Polaków. Wszystkie – po VAR-ze.
– Gdyby w środę Szczęsny dotknął piłkę… Wszyscy wychwalają go pod niebiosa, broni fantastycznie, to nasz najsilniejszy punkt. Dzisiaj karne są już rozpracowane, wiele jest analiz, Szczęsny spodziewał się patrząc na sam rozbieg, jak uderzy Messi. Obrona półgórnego strzału jest najprostsza, nasz bramkarz poszedł do tego idealnie, całym tułowiem. Co do tych kontrowersji, to nigdy nie miałem pełnego zaufania do sędziów, a im więcej władzy mają, tym gorzej. Teraz mówi się o nieuznanym golu Francji z Tunezją, sędziowie uznali, że Griezmann był na spalonym i cofnęli swoją decyzję. Dobrze zrobili, a Tunezja ma satysfakcję, że wygrała, choć nic jej to nie dało.

 

Śledził pan jej mecze z większą uwagą? W końcu był pan kiedyś w tym kraju selekcjonerem.
– Z pokolenia, które ja poznałem, działacze już nie żyją, ale zawsze wspominam to z dużym sentymentem. Cenię Tunezję niesamowicie, to kultura gry basenu Morza Śródziemnego, silne wpływy piłki włoskiej, a szczególnie francuskiej. Miałem przyjemność pracować też w Arabii, no i samym Katarze, więc znam tę specyfikę i wiem, że nie jest to łatwe. Ale podkreślam też walory tych piłkarzy. To mit i kit, że są leniwi, bo pracują jak wszyscy, a dobry trener jest tam dla wszystkich postacią numer 1, jest bogiem, kimś ważniejszym od prezesa. Jeśli jest sprawiedliwy, to staje się jednym z nich i są gotowi na rękach go nosić. Piłkarze z tamtych krajów to wdzięczni uczniowie, wspominam ich z dużym sentymentem.

 

My tu gadu-gadu o światowej piłce, a czy na co dzień ma pan jeszcze czas, by zerknąć na polskie podwórko, nawet to nieco dalsze, pierwszoligowe?
– Jest tego wszystkiego zdecydowanie za dużo. Oczywiście: wyniki znam, śledzę tabele, ale rotacje składu, kadr zarządzających – na to już nie ma czasu, a może i ochoty. Przyznam się, że niechętnie wybieram się nawet na mecze na Śląsk. Wyjazd do Zabrza czy Chorzowa to 6 godzin. W tym czasie mogę zobaczyć jeszcze dwa inne mecze – z ligi angielskiej, francuskiej, włoskiej, hiszpańskiej, czy niemieckiej, którą oglądałem regularnie, gdy grał tam Robert Lewandowski. To, co dzieje się w czołowych europejskich rozgrywkach, jest nowoczesne. Polską ligę też zobaczę, ale znacznie, znacznie mniej. Nie jestem już za to odpowiedzialny, nie muszę powoływać zawodników, zostawiam to innym. Śledzę piłkę światową i chyba każdy to rozumie. Gdy ktoś pasjonuje się wyścigami, zapewne też wybiera Formułę 1, a nie rajd samochodowy w Polsce.

 

Ale Opole nie daje o panu zapomnieć. Jest pan honorowym obywatelem miasta, był pan gościem na uroczystości rozpoczęcia budowy nowego stadionu.
– Nie dalej jak dwa tygodnie temu byłem na spotkaniu byłych piłkarzy Odry, grających za mojej kadencji. Spotkaliśmy się pod Opolem, w luksusowej knajpie. Stawiła się prawie cała drużyna, współpracownicy, brakowało jedynie tych, którzy już nie żyją. Byłem naprawdę zbudowany. Niektórzy przyjechali z Francji, Niemiec, Luksemburga. Korek, Wójcicki, Krawczyk, wielu innych… Wszyscy ci, którzy mieli wtedy olbrzymi wpływ na Odrę i sprawili, że w 1978 roku zostaliśmy mistrzami jesieni; którzy wywindowali mnie na trenera reprezentacji!

 

Dopłynie nam kiedyś ta Oderka do ekstraklasy?
– Nie jest to łatwe. Gdy byłem trenerem Odry, to na dobrą sprawę była reprezentacja Opolszczyzny. Pojawiał się dobry piłkarz w Małejpanwi Ozimek? W Nysie? Był ściągany do Odry. Z zewnątrz była garstka – Masztaler, Kwaśniewski, Józiu Młynarczyk. Reszta to miejscowi. Dziś wszystko się zmieniło. Ktoś rzuca za zdolnego juniora 100 tysięcy euro – i w wielu klubach myślą, że złapali Pana Boga za nogi. Kondycja finansowa naszych klubów jest już inna. Trudno Górnikowi, GKS-owi, nie mówiąc o Ruchu. W naszych czasach chleb mieliśmy zapewniony, sam trafiając do Odry dostałem etat w cementowni w Strzelcach Opolskich.

 

No dobrze. To jak będzie w niedzielę z Francją?
– Jestem pewien, że zagramy lepszy mecz niż z Argentyną. Ale czy to wystarczy? Jeśli trafimy ze składem, dobrą taktyką… Życzę trenerowi Michniewiczowi, by miał natchnienie Ducha Świętego i wybrał optymalnie. Ograliśmy Francję 3:2 w 1982 roku w meczu o 3. miejsce, a nie byliśmy faworytem. Nie musimy wcale stać na straconej pozycji. Zawsze przed dużym turniejem powtarzam: zróbcie krok dalej niż reprezentacje Kazimierza Górskiego i moja. Jeśli przejdziemy dalej, będzie łatwiej.

 

Oj, optymista z pana!
– Podkreślam z własnego doświadc
zenia: na mistrzostwach świata naprawdę wszystko jest możliwe. Przypomnę, że w Hiszpanii sięgnęliśmy po medal, a bramki zdobywaliśmy w tylko trzech meczach!

Rozmawiał Maciej Grygierczyk