Piotr Plewnia: Nie spodziewałem się, że aż tak wiele będzie zależało od jednego zawodnika

Piotr Plewnia: Nie spodziewałem się, że aż tak wiele będzie zależało od jednego zawodnika

Rozmowa z Piotrem Plewnią, byłym wieloletnim piłkarzem i trenerem Odry Opole, z którą rozstał się w październiku, przechodząc od 2013 roku drogę od asystenta do pierwszego szkoleniowca, od trzeciej ligi po baraże o ekstraklasę.

 

Jak żyje się bez Odry Opole?
– Nie pierwszy raz i może nie ostatni, ale to oczywiście pokaże czas. Do Odry przychodziłem kilka razy i kilka razy z niej odchodziłem. Taka kolej rzeczy.

 

Ten ostatni czas był bardzo długi – od 2013 roku aż do października. Kawał życia!
– Gdybym policzył okres, w którym byłem zawodnikiem, wyszłoby około 7 lat. Teraz – jednorazowo – prawie dziewięć. Dla opolanina to zawsze coś sentymentalnego, duża przyjemność, ale i wiele cierpkich dni. Wielu ludzi jest związanych ze swoim miejscem pracy wynikającym z tego, że wychowali się w konkretnym miejscu. Gdy go jednak zabraknie, trzeba żyć dalej.

 

Pożegnał się pan z tarczą czy na tarczy?
– Patrząc na to wszystko szerzej – myślę, że nie ma wstydu. Pamiętam, co się przez ten okres wydarzyło – gdzie Odra była, a gdzie jest dzisiaj. Na samym początku zaliczyliśmy co prawda spadek z drugiej ligi, ale potem tendencja była wzrostowa. Przeszliśmy drogę od trzeciej ligi po baraże o ekstraklasę. Jak na każdej osi czasu, były piony w górę i piony w dół, bo życie składa się z dobrych i złych momentów, ale gdybym narzekał, że działo się coś złego, to bym kłamał. To, że czasem wyniki nie są takie, jakich wszyscy byśmy oczekiwali, jest normalną koleją rzeczy. W tej rundzie nie były satysfakcjonujące, dlatego sytuacja Odry jest niewesoła, ale nie popadajmy w paranoję. Nie ma tu nic nie do odkręcenia.

 

Zważywszy na zżycie z klubem, tym trudniej było odejść – czy tym łatwiej, w trosce o los Odry?
– Nie ma złotego środka, by określić tę sytuację. Na pewno nie jest to łatwe, gdy klub, w którym spędzasz dnie, lata, nie zmierza w tym kierunku, w którym trzeba. Starałem się być całe życie racjonalny, podchodzić do tego obiektywnie. Efekt końcowy będzie określał, czy to były dobre decyzje. Celem nadrzędnym jest dziś to, by Odra Opole nadal grała w pierwszej lidze.

 

Obawia się pan o to?
– Jako pragmatyk i osoba, która wie, że w życiu wszystko może się wydarzyć, biorę pod uwagę wszelkie scenariusze. Zawsze je brałem – tak było w roli pierwszego trenera, drugiego trenera czy asystenta kilku szkoleniowców. Trzeba być świadomym, że w życiu coś może nie pójść. Wierzę i mocno trzymam kciuki, że tak się nie stanie, ale musisz być gotowym na różne warianty. Jeśli mówisz, że coś na pewno się nie wydarzy, to tylko się oszukujesz. Dzisiaj jesteśmy – nadal mówię „jesteśmy”! – klubem zagrożonym, ale wszystkie działania są po to, by uratować Odrę w pierwszej lidze.

 

Dlaczego po tak dobrej wiośnie, zakończonej na 5. miejscu i w barażach o ekstraklasę, jesień okazała się tak trudna i Odra od początku balansowała na krawędzi strefy spadkowej?
– Diagnozę mam. Błędy leżą po wielu stronach, to naturalne. One są zresztą popełniane codziennie. Pozostaje kwestia ich kosztów. Nie zawsze są tak duże, jak w tym przypadku, choć powtarzam: nie chcę tragizować, bo sytuacja jest niewesoła, zła, ale na pewno nie tragiczna i bez wyjścia. Nie ma co załamywać rąk. Wręcz przeciwnie – tym bardziej wziąć się do roboty. Ona była cały czas wykonywana. Nie można powiedzieć, że ktoś, kto zajmuje 15. czy 17. miejsce, musi źle pracować. Po prostu nie zawsze wychodzi, a liczba nawarstwiających się czynników była taka, że i wynik okazał się nie taki. Powolutku przeprowadzam sobie swoją analizę. To nie tak, że obejrzysz jeden mecz i wiesz wszystko. Wiele osób na przestrzeni lat ślęczało godzinami nad taktyką Manchesteru City, a i tak trudno było go rozczytać. Mam swoje wnioski, jest ich sporo, staram się skupić na tym, co zrobiłem lub czego nie zrobiłem ja. Ale czynników, które spowodowały, że wyniki nie były takie, jakich byśmy w Opolu chcieli, było więcej.

 

Spróbujemy operować na konkretach?
– Zacznijmy od tego, że liga jest z każdym rokiem mocniejsza, poziom się podnosi, łożone są tu potężne pieniądze. Nie wiem, czy są na świecie jeszcze inne ligi prócz naszej pierwszej, gdzie na poziomie rozgrywkowym nr 2 do dyspozycji jest VAR. Sędziowie pierwszoligowi i ekstraklasowi mieszają się. Po prostu poziom rośnie, nie można zasypiać. Trzeba być świadomym, że jeśli nie pójdziesz albo nie możesz iść z trendem, to będą kłopoty. A konkretnie o Odrze? Główny czynnik… Nie spodziewałem się, że aż tak wiele będzie zależało od jednego zawodnika, który po trzech latach prezentowania wysokiego poziomu od nas odszedł.

 

Miłosz Trojak – do Korony Kielce.
– Nie chodzi o to, że Miłosz był nie do zastąpienia, ale tym, jaką był twarzą tego zespołu, trzymającą środek pola, emanującą ambicją, jeszcze mocniej przekonaliśmy się po jego odejściu. Środek pola to w zespole bardzo ważna rzecz. Mocno się na tym piłkarzu opieraliśmy.

 

A bywało różnie. Gdy trzy zimy temu urządził sobie bieg z przeszkodami po opolskim rynku, co odczuły świąteczne ozdoby, nie brakowało głosów, by się z Trojakiem pożegnać.
– Jesteśmy ludźmi, popełniamy błędy, czasem i dyscyplinarne. Czasem ponosi nas fantazja. Oczywiście – to nie powinno się wydarzyć, nie ma co z tym dyskutować, było to nieakceptowalne. Ale finalnie nikomu nic się nie stało. Poleciał – tylko i aż – napis. Wszyscy mamy słabsze momenty, każdemu trzeba dać szansę. Chyba każdy w razie popełnienia błędu chciałby drugiej szansy, poklepania po plecach, akceptacji. Nie ma na świecie żadnej osoby – była jedna, dwa tysiące lat temu – która byłaby bezbłędna i miała prawo wytykać winy innym. Gdyby sytuacja z Miłoszem się powtórzyła, wtedy należałoby podjąć kroki, ale w tym wypadku wręcz się odwróciła. Na korzyść wszystkich.

 

Co jeszcze prócz rozstania z Trojakiem zaważyło na słabej jesieni Odry? Za mało świeżej krwi w szatni, problemy w obronie, skutkujące tym, że szukał pan optymalnego ustawienia, raz grając na dwójkę, raz na trójkę stoperów?
– Za dużo albo za mało świeżej krwi… Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Szukaliśmy rozwiązań. Trudno tego nie robić, jeśli przegrywasz pierwsze cztery mecze. Potem trudno jest złapać rytm, dzięki któremu idziesz do góry. Sądziliśmy po meczu w Gdyni, wygranym 2:1, że wracamy na dobre tory, ale kolejny – w Łęcznej – znowuż sromotnie nas obnażył, przegraliśmy go 1:4. Z jednej strony wiosną było 5. miejsce, chwila euforii, a z drugiej strony może przysnęliśmy z tym, że poziom, który osiągnęliśmy, był ponad możliwości? To oczywiście wnioski mało obiektywne, trudno wykazać je liczbami, ale prawdą jest, że były na niższym poziomie. Jesienią na pewno nie pomogły nam też kontuzje Piotrka (Żemły – dop. red.) i „Kostrzyka” (Konrada Kostrzyckiego – dop. red.). Środek obrony okazał się drugą pozycją pośrodku pola, na której musieliśmy szukać rozwiązań.

 

Jak bardzo Odrze brakowało goli napastników?
– Mówimy chyba o dłuższym okresie, nie tylko ostatnich miesiącach?

 

Na to wychodzi.
– Staram się kierować tym, jakie są na świecie trendy. Jeśli dziesięciu ludzi z pola nie broni, trudno już nieraz przeciwstawić się rywalowi. Widzimy, jak większość reprezentacji broni na mundialu, angażują w to wszystkich zawodników.. Chyba tylko Leo Messi ma taką swobodę w kontekście pracy w defensywie. Gra defensywna toczy się od bramkarza po napastnika. U nas rzeczywiście ani Dawid Czapliński, ani Arek Piech, ani Adam Żak nie błyszczeli skutecznością. Gdybyśmy jednak spojrzeli na sezon skończony na 5. miejscu, potwierdzający zwyżkową tendencję, którą mieliśmy od momentu utrzymania wywalczonego z trenerem Brehmerem, liczba bramek zdobywanych przez Odrę też się zwiększała. One rozkładały się na cały zespół, zatem nie dramatyzowałbym. Ważniejsze jest to, co osiąga na boisku drużyna niż poszczególni zawodnicy.

 

Baraż w Kielcach, przegrany 0:3, leży jeszcze na wątrobie? Byliście w gazie, rozbiliście ŁKS, kilkanaście dni wcześniej tę samą Koronę pokonaliście na Oleskiej 3:1, ona do baraży się dotelepała. Wy weszliście do nich z futryną.
– Tak jak w życiu to bywa, w wielu kwestiach potrzebne jest doświadczenie. Mam wrażenie, że naiwnie podeszliśmy wtedy w Kielcach do tematu. U siebie bardzo mocno zdominowaliśmy Koronę. Nie można co prawda zapominać, że od bodaj 60. minuty grała w dziesiątkę i było nam trochę łatwiej, ale to nie umniejsza bardzo fajnemu poziomowi, jaki pokazaliśmy, bo mogło skończyć się dużo wyżej niż 3:1. W Kielcach chcieliśmy zagrać podobnie. Wiedzieliśmy, że skoro niecałe trzy tygodnie wcześniej wygraliśmy, to przewaga psychologiczna jest po naszej stronie i chcieliśmy to szybko wykorzystać. W kontekście całościowym okazało się to zgubne, choć paradoksalnie to my mieliśmy pierwszą stuprocentową okazję. Tomek Mikinicz w drugiej minucie nie trafił do bramki z 3 metrów. Nie była to może sytuacja jedynie do łatwego spuentowania, bo musiał to robić na wślizgu, a piłka była odchodząca, ale żałowaliśmy… Po chwili sami dostaliśmy bramkę. Po tym barażu usłyszałem sporo pochlebnych opinii, że fajnie graliśmy, ale wynik pokazywał coś innego. Myślę, że wyszło wtedy duże doświadczenie trenera Ojrzyńskiego. Wiedział, że takie mecze rozgrywa się spokojnie przez 90 minut, a nie w 3., 4. czy 5. minucie. To był mój pierwszy w roli trenera – w cudzysłowie – mecz „pucharowy”, o tak dużą stawkę. Dał mi wiele doświadczeń i wniosków.

 

Niektórzy kibice pewnie do dziś zadają sobie pytanie, w którym miejscu byłaby dziś Odra, gdyby w Kielcach bronił Mateusz Kuchta, nie Błażej Sapielak?
– Nie ma świata „gdyby”. Gdybyśmy podjęli kilka innych decyzji, może nadal byłbym trenerem. Gdybym w wieku 20 lat nie popełnił kilku błędów, to znalazłbym się w zupełnie innym położeniu… Oczywiście, można się zastanawiać, ale rozwiązań, które możemy podstawić pod „gdyby” jest nieskończenie wiele. Nie zapominajmy, że to z Błażejem Sapielakiem doszliśmy do baraży. Gdy wskakiwał do bramki, Odra pozycji barażowej nie zajmowała. Nie zabierajmy chłopakom tego, co osiągnęli na boisku.

 

„Gdybym w wieku 20 lat nie popełnił kilku błędów…”. Tak było czy tak się panu po prostu teraz powiedziało?
– Jako 20-latek byłem w GKS-ie Katowice i zacząłem sinusoidę. Tu pobyt w ekstraklasie – a tu w czwartej lidze… Jak każdy młody człowiek, popełniłem błędy, choć niekoniecznie było to zwalenie świątecznego napisu. Myślę, że pan redaktor podkładając „gdyby” pod kilka sytuacji też mógłby mieć bardziej poukładane życie – wedle scenariusza, o którym się marzy, a nie który pisze rzeczywistość. Ja jak każdy mylę się, ale nie tak bardzo, by teraz rwać włosy z głowy i rzucać się z przepaści.

 

O końcu pańskiej misji w Odrze mówiło się już wcześniej niż po porażce w Rzeszowie – bo także po niedanych spotkaniach z GKS-em Katowice czy GKS-em Tychy. Ma pan dziś refleksję, że może należało rozstać się wcześniej, bo odwlekaliście tylko coś, co było już nieuchronne i mogło to ocalić drużynie kilka punktów?
– Mój związek emocjonalny z Odrą jest bardzo mocny. Od początku rundy dało się odczuć, że to wszystko zmierza nie w takim kierunku, jak trzeba. Nie ma sensu już gdybać. Ilość doświadczenia, jakie zebrałem, jest przeogromna i wynika również z tych sytuacji. Cały wic polega na tym, by potem wykorzystać je w odpowiednim momencie. Wspominam to tylko w kontekście analizy, co można było zrobić lepiej, być może o coś mocniej powalczyć. Ale rozpatruję to jedynie na zasadzie „co zrobiłbym jutro”, a nie „co mógłbym zrobić wczoraj”. Bo „wczoraj” już nie zmienimy.

 

Prezes Tomasz Lisiński dawał do zrozumienia na łamach „Sportu”, że jeśli tylko wyrazi pan chęć, klub jest w stanie pana zagospodarować w innej roli. Było coś na rzeczy?
– Trenerem się bywa, człowiekiem się jest. Na razie traktuję ten czas jako moment, w którym można przystanąć i się zastanowić. Niedawno słyszałem fajny wykład jednego z topowych polskich trenerów. Powiedział, że czasem trzeba stanąć, nabrać z nowej perspektywy dystansu. Do Odry wracałem jako zawodnik 4-5 razy, zawsze będzie u mnie na odpowiednim miejscu. W mieście spędziłem 45 lat. Był trochę wyjazdów po Polsce, ale byłem, jestem i będę opolaninem. Tu nic się nie zmieni. Pożegnaliśmy się w normalnej atmosferze, podaliśmy sobie ręce będąc świadomi, co się dzieje. Przyszłość? Nie feruję wyroków. Nie ma to sensu.

 

Na mecze pan jeździ?
– Odrę oglądam w telewizji, po swoim odejściu widziałem wszystkie mecze. Nie było jeszcze łatwo, tak po prostu sobie przyjść na stadion. Na kilku innych meczach byłem, zerknąłem na kilka transmisji ekstraklasy, pierwszej ligi, teraz jest mundial… Zwykła rzeczywistość człowieka, siedzącego w piłce od X lat.

 

To taki paradoks. Gdy formalnie nie miał pan uprawnień, zaczął pan samodzielną pracę w pierwszej lidze. Gdy wkrótce te uprawnienia pan zdobędzie – jest pan w trakcie kursu UEFA Pro w Szkole Trenerów PZPN – może być bardzo trudno wrócić na tak wysoki szczebel, bo liczba miejsc pracy jest mocno ograniczona?
– Pewnie tak. Taka kolej rzeczy… Podchodzę do tego dość spokojnie. Jasne, że trudno dziś skakać z radości, że dziś nie ma mnie w pierwszej lidze. Poczekam swoje. Wiem, ile deficytów i ile rozwoju przede mną. Stażowo, pierwszym trenerem jestem przecież dopiero półtora roku. To już duży kapitał doświadczenia, wiedzy, ale uczymy się każdego dnia. Zamierzam każdy dzień – nawet ten wolny, w którym rozmawiamy – wykorzystać do tego, by się rozwinąć, poprawiać warsztat, aby następnym razem było trochę lepiej. Powtarzam, że głowy nie zamierzam zwieszać, patrząc na czas, jaki w Odrze spędziłem. W dzisiejszej Odrze jest bardzo dużo mojego wkładu. Ile – to niech już każdy swobodnie oceni sobie sam. Ja swoją ocenę zostawiam dla siebie, ale miejsce Odry jest dziś znacznie wyżej niż jeszcze kilka lat temu.

 

Telefon z jakimiś propozycjami czasem dzwoni?
– Gorący nie jest, ale dwie rozmowy miałem okazję przeprowadzić.

 

I może być coś na rzeczy?
– Sytuacja wygląda tak, że jesteśmy na równej płaszczyźnie. Czekam, aż przechyli się w moją stronę, by można było pójść do przodu… Na razie czerpię satysfakcję i korzyści z tego, że mogę na pewne kwestie spojrzeć z dystansem.

 

Załóżmy, że jestem przedstawicielem trzecioligowego klubu. Mam po co dzwonić do trenera Plewni?
– Do Piotrka Plewni zawsze można zadzwonić i porozmawiać!

 

Czyli na nic się pan nie zamyka?
– Życie pisze różne scenariusze, dlatego nie można powiedzieć, że interesuje mnie praca tylko i wyłącznie na danym poziomie. Jestem realistą. Wiele momentów wydaje się nie takich, jak trzeba, a już kilka dni później okazuje się, że wcale nie jest tak źle. Kiedyś pewni ludzie zarządzający Odrą zrezygnowali z moich usług, nie chcieli ze mną współpracować, a potem ja dzięki tej decyzji awansowałem z Polonią Bytom do ekstraklasy, co sprawiło mi wielką przyjemność. Czasem na gorąco nie warto oceniać pewnych sytuacji. Często są zależne od całej naszej osi czasu.

 

Dopełnieniem tej pańskiej osi byłoby kiedyś poprowadzenie Odry… na nowym stadionie?
– Dla mnie, opolanina, być w Odrze to zawsze wielka przyjemność i duży zaszczyt.

 

Rozmawiał Maciej Grygierczyk