Łukasz Ganowicz: Czasami tynki lecą

Łukasz Ganowicz: Czasami tynki lecą

Jak zmotywować zespół na kolejne mecze, gdy wie, że nie awansuje, a zdobywa ponad 100 punktów i 150 bramek? Co sprawiło, że nie trafił do ekstraklasowej Lechii Gdańsk? Dlaczego długa obserwacja zawodnika z opolskiej czwartej ligi okazała się na nic? Co lubi w rozgrywkach A-klasy? Czemu po porażce warto jechać na ryby? Łukasz Ganowicz, były wieloletni obrońca Odry Opole i MKS-u Kluczbork, obecnie trener trzecioligowego Gwarka Tarnowskie Góry, specjalnie dla Was – barwnie i w swoim stylu!

 

Jak czuje się pan jako chyba jedyny dziś trener z województwa opolskiego, pracujący poza jego granicami?
– Bardzo dobrze. Miałem w planach chęć zmiany regionu, spróbowania czegoś nowego, podjęcia się nowych wyzwań, poznania nowego otoczenia. Taka zmiana to naprawdę duże doświadczenie, dlatego jestem zadowolony z tego kroku, złapania wielu nowych kontaktów, no i kolejnych rund spędzonych przy linii. Jako piłkarz stawiałem sobie cele i udało mi się osiągnąć nawet więcej niż wskazywałaby miara mojego talentu. Chciałbym popracować przynajmniej na takim poziomie, na jakim grałem w piłkę, czyli w pierwszej lidze. To taka „marchewka”, którą mam przed nosem. Małymi krokami, jako młody trener, chcę iść do przodu.

 

Gwarek sam pana znalazł, czy trzeba było zdobyć namiar, wysłać maila?
– Jeszcze nigdy nie wysłałem swojego CV do jakiegokolwiek klubu, a mimo to kilka propozycji się przewinęło. To podsumowanie, że ktoś docenia moją pracę, 1,5 roku temu dostałem telefon z Tarnowskich Gór i skorzystałem z tej opcji, czego nie żałuję. Najważniejsze, że mogę znów funkcjonować na poziomie trzecioligowym. Po sezonie w Zdzieszowicach, podczas którego roznieśliśmy czwartą ligę, ale decyzją klubu nie skorzystaliśmy z prawa gry wyżej, nie widziałem sensu dalszej pracy. Celem nadrzędnym jest dla mnie uzyskanie licencji UEFA Pro, która przynajmniej pozwala odebrać telefon z każdej ligi. Dziś, posiadając UEFA A, dwie najwyższe ligi są dla mnie zamknięte. Od pięciu lat staram się o zdobycie uprawnień i będę cały czas próbował.

 

Był pan w Szkole Trenerów PZPN w Białej Podlaskiej na egzaminach wstępnych przed kursem UEFA Pro 2022/23?
– Tak, ale nie ukrywam, że sytuacja wyjściowa nie ustawiła mnie w roli faworyta wyścigu o 25 miejsc na kursie. Decydują o tym punkty zbierane za staż pracy. Mnie jeszcze trochę ich brakuje, poza tym trzeba idealnie przejść przez część teoretyczną oraz rozmowę kwalifikacyjną. Wiem, że każdy rok powinien mnie do tego przybliżać, punktów będzie przybywać. Wierzę, że dopnę celu, który postawiłem sobie sześć lat temu, kończąc granie. Będę do tego dążył, nic mnie nie złamie, będę próbował. Wiem, jak kształtuje się sytuacja, jak niewiele jest licencji PRO, jakie nazwiska trenerów czy byłych piłkarzy się o to starają. Ja cierpliwie pracuję. Skończyłem edukację, studia, a skoro UEFA wyznacza za najwyższy stopień licencję PRO, to pozostaje mi do niego dążyć.

 

Wielu punktów brakło ostatnio, by się dostać?
– Nie mam pojęcia, ile dokładnie, ale na pewno nie był to stykowy wynik.

 

Jako zawodnik i jako trener wyznaczał pan sobie konkretne cele. Tak trzeba, by móc kierować swoim życiem?
– Zawsze staram się patrzeć długofalowo, globalnie. Nie myśleć, co będzie jutro czy pojutrze, tylko za 3 miesiące, za pół roku, za rok. Przyzwyczaiłem się do długodystansowego planowania. Jeśli wsadzę coś sobie w tył głowy, to dążę do tego z uporem maniaka, dopóki tego nie zrealizuję. Ryzyko czy niekonwencjonalne decyzje nie stanowią dla mnie przeszkody. W każdej chwili mógłbym podjąć pracę w Szczecinie, Suwałkach czy Rzeszowie. Piłka jest jedną wielką przygodą. Często – megadobrze płatną. Powtarzam to zawodnikom. Poznasz mnóstwo ludzi, zobaczysz sporo miejsc, będziesz objęty opieką. W zwykłym życiu, w zwykłej pracy tego nie ma. Dlatego trzeba się rozpychać łokciami, bo konkurencja nie śpi, a bierze się tylko najlepszych. Do trenowania mam podobne podejście, jak do grania. Traktuję to jako sposób na życie, a nie jakąś fuchę. A jeśli któregoś dnia stwierdzę: „Kurczę, Gana, to chyba nie jest twój kawałek chleba”, też nie będzie to problemem i pójdę w inną stronę. Póki jednak widzę dla siebie szansę, póki łapię wspólny język z zawodnikami, póki wyniki są niezłe i adekwatne do możliwości – nie będę się zatrzymywał.

 

W roli zawodnika największym niezrealizowanym celem okazała się gra w ekstraklasie?
– Na pewno. A znajdowałem się w zespołach, które robiły awanse, lecz nasze drogi się rozchodziły – jak z Podbeskidziem czy Zagłębiem Lubin. W Lubinie z trenerem Lenczykiem wygraliśmy 10 z 10 spotkań, awansowaliśmy w dobrym stylu, dołożyłem do tego swoją cegiełkę, ale na kolejny sezon nie zostałem. Klub dokonał wielu zmian, przyszedł trener Lesiak, potem szybko zmienił go Franciszek Smuda. Bywało, że w ekstraklasie nie zagrałem przez… sentyment. Miałem możliwość przenieść się do Lechii Gdańsk, będącej wtedy beniaminkiem. Ale mnie przyświecało hasło „tylko Odra OKS!”. Zostałem w Odrze i raz, że nie skorzystałem z propozycji z ekstraklasy, dwa – klub był w dołku, nie płacił. Cóż, emocje wzięły górę, byłem młody, mocno związany z klubem, kibicami. Zawsze chciałem grać tam, gdzie są kibice. U trenera Nawałki w Katowicach siedziałem do ostatniego dnia.

 

To znaczy?
– Do ostatniego dnia – dopóki był cień szansy na angaż, ale niestety GKS miał problemy, był objęty zakazem transferowym i nie udało się go zdjąć. Czemu tam siedziałem? Tylko dlatego, że „GieKSa” miała kibiców. O to chodzi, gra się dla nich, dla atmosfery. Gdy się wygra – jest super, gdy się przegra – trzeba swoje wycierpieć, ale mnie to nakręcało. Nie wyobrażałem sobie przychodzić na pusty stadion, pozbawiony tych emocji. Wtedy piłka tak nie cieszy, tak nie rajcuje. Czym większa presja, czym większy stres, tym lepiej się czuję. Podobnie chyba mam jako trener, choć śmieję się, że jako piłkarz miałem saszetkę i klapki, a teraz mam 25 saszetek i 25 par klapek, bo na głowie jest cała drużyna. To zupełnie inna odpowiedzialność, inna praca. Wcześniej trzeba było troszczyć się tylko o własne zdrowie i dyspozycję, by móc rywalizować. Teraz myślę za wszystkich, to praca 24 godziny na dobę, komputer w głowie musi być odpalony cały czas. Ale to jest sól wszystkiego, bardzo to lubię, to mnie napędza.

 

Mówi pan o Suwałkach, Szczecinie, Rzeszowie. Naprawdę nie byłoby żadnych wątpliwości przed wyjazdem w inny rejon Polski?
– To duży problem, ale mam świetną żonę, która wspiera mnie, a nie blokuje. Gdy czasem waham się, co robić, rzuci tylko: – Co się przejmujesz? Nie spróbujesz, nie zobaczysz, to nie powiesz, jak było. Drugi ja! Dzieciaki mają 12 i 14 lat, są zorganizowani, ogarnięci, w Opolu mamy wszystko poukładane. Nie jest tak, że wyjadę i świat się zawali, choć oczywiście mocno by się tęskniło. Ale żona wie, w co weszła.

 

117 punktów, 163 bramki, 38 zwycięstw w 42 kolejkach i świadomość, że wygrywając czwartą ligę decyzją klubu i tak możecie nie awansować. Jak motywował pan Ruch Zdzieszowice w sezonie 2020/21?
– W pewnym momencie też już zastanawiałem się, co jeszcze można chłopakom powiedzieć. Stawialiśmy sobie cele pośrednie. „Panowie, dawać po 100 bramek!”. Pękło 100? No to 150! Jest 150 – to może 200? Zdobyliśmy też okręgowy Puchar Polski, licząc z meczami pucharowymi, do tych dwustu goli brakło nam naprawdę niewiele. Byłem wdzięczny chłopakom, zwłaszcza tym starszym, że nie odpuszczali. Łukasz Damrat, Dawid Kiliński, Daniel Rychlewicz, Sebastian Polak… Niektórym bliżej już było do czterdziestki. Oni spokojnie mogli powiedzieć:
– Trener, daj spokój, po co się napinasz?
Ale było inaczej. Tak jak wyglądała pierwsza kolejka – tak też ostatnia. Na trzy tygodnie przed sezonem wiedzieliśmy na pewno, że w Zdzieszowicach nie będzie trzeciej ligi. Grając ze Strzelcami Opolskimi przegrywaliśmy 1:4, kilku chłopaków weszło z ławki, skończyło się 7:4. Nie było momentu, by zwalniali. Na treningach i meczach się paliło, była superatmosfera, zawodnicy wiedzieli, o co mi chodzi. Mówiłem, że jestem młodym trenerem i nie jestem tu, by się bawić, tylko wykręcić wynik. Również dzięki tej drużynie pojawiły się jakieś propozycje, mogłem z czwartej ligi trafić wyżej, zmienić środowisko.

 

Jak pracuje się w makroregionalnej trzeciej lidze, która jest czymś pomiędzy profesjonalnym szczeblem centralnym a rozgrywkami wojewódzkimi?
– Są tu drużyny zawodowe, półzawodowe, ale i amatorskie. Chyba żadna liga nie ma takiej mieszanki. Mimo to cieszy się dużym zainteresowaniem, schodzi do niej wielu zawodników, którzy nie łapią się np. w pierwszej lidze. Dla nich trzecia liga to takie minimum gwarantujące poziom, ale i możliwość powrotu. Nie brakuje zawodników, którzy już gdzieś byli, coś widzieli, teraz są tutaj, ale cały czas myślą o tym, by wrócić wyżej. O tym, jak silne to rozgrywki, przekonał Puchar Polski. Nie ma przypadku w tym, że Rekord Bielsko-Biała tak wymęczył Pogoń Szczecin, odpadając dopiero po długim konkursie rzutów karnych. Albo w tym, że Lechia Zielona Góra wyeliminowała Jagiellonię, Radomiaka i jest już w ćwierćfinale. W pojedynczych meczach granica między trzecią ligą a wyższymi może być nieduża. Szczególnie mówiąc o „czubie” trzeciej ligi. Wielu zawodników spokojnie poradziłoby sobie na szczeblu centralnym, każdemu takiemu transferowi kibicuję.

 

W Gwarku Tarnowskie Góry zawodnicy pracują?
– Większość. Reszta to studenci. Mamy dobre relacje. Czasem chłopaki miewają w pracy trudniejsze dni i trzeba wiedzieć, jak do nich podejść. Najlepsza dyspozycja ma przyjść w sobotę na meczu, a nie w środę czy czwartek na treningu. Duży problem mieliśmy teraz przy zmianie czasu. Trenowaliśmy wcześniej, bo nowe oświetlone obiekty treningowe będziemy mieli do dyspozycji dopiero teraz. Musieliśmy organizować zajęcia przy świetle dziennym. Dlatego nawet nie zarządzałem zbiórek, bo widziałem, jak chłopaki zwalniają się z pracy, pędzą na trening na łeb na szyję, a przez 8 godzin wykonywali jakieś zajęcie. Trudno byłoby po nich krzyczeć, że szybciej, mocniej, wyżej… Wiemy, jakie mają organizmy, co komu jest potrzebne. Czasem trzeba przymknąć oko, trzeba mieć „czutkę” i podchodzić do nich indywidualnie. Jeśli zawodnik, który studiuje na AWF podchodzi do mnie i mówi, że miał trzy godziny tańca oraz dwie godziny lekkoatletyki, to jasne jest, że muszę go wziąć pod skrzydła, żeby nie skończyło się jakimś urazem. Wiem, że poza piłką ci ludzie mają jeszcze drugie i trzecie życie, są też pracujący studenci, orzech do zgryzienia bywa twardy.

 

Czym się zajmują pańscy podopieczni?
– Są chłopaki z „budowlanki”, nauczyciele, młodzież dorabia w sklepach, w ochronie. Dzięki piłce chcą sobie wiele ułatwić, ta zawodowa to piękna sprawa, ale oni wiedzą, na czym polega życie bez niej, Mam do nich szacunek, że biorą życie w swoje ręce. Wiedzą, że to życie jest drogie, ale nie stękają, nie biadolą. Dokonując transferów, patrzę mocno na względy charakterologiczne, przykładam wagę do rozmowy, by do szatni nie wskoczył jakiś narcyz, który powie, że gdzie są rękawiczki, bo on marznie… To muszą być chłopy z jajami, na takim poziomie mecze często wygrywa się charakterem. Powtarzam, że czasem musisz dać z wątroby. Nie z wątroby, to z płuc, Nie z płuc – to z serducha. A na sam koniec – z dużego palca! Tu trzeba umieć przełamywać bariery. Latem kolejny raz stworzyła nam się w Gwarku dobra paczka. Jest OK.

 

Naprawdę zrezygnował pan z jakiegoś potencjalnego nowego nabytku po rozmowie?
– Do Tarnowskich Gór przyjechał zawodnik. Gdy po 15 minutach usłyszałem, że ma ksywę „Paleta”, to mogłem się domyślić, z kim rozmawiam (śmiech). Normalnie gadamy, pytam:
– Słuchaj, jak to widzisz?
– Nie no, trenerze, tu nie ma bramkarzy, ja tu będę jedynką!
Pytam zatem:
– A ile ty masz meczów w trzeciej lidze?
– No nie mam żadnego, ale będę miał.
– Ile masz w drugiej lidze? Żadnego. Ale będę miał! I tak dalej, na pytanie o pierwszą ligę i ekstraklasę padła ta sama odpowiedź. Powiedziałem mu: idź do szatni, zapytaj kolegów, którzy już tu są, ile pograli w trzeciej, drugiej, pierwszej lidze. Wyszedł, zamknął drzwi, nie było co gadać. Oderwanie od rzeczywistości. OK – zawodnicy muszą być pewni siebie, ale nie aroganccy, zarozumiali. Dla dobra szatni, wrócił do domu.

 

Czyli warto rozmawiać!
– Bywają różne te rozmowy. Nieraz trafiają się zawodnicy zdeterminowani, bojowo nastawieni na pracę, ale zarazem deklarujący:
– Za pół roku chcę być wyżej, w drugiej lidze!
Fajnie, że ma ambicję, ale nie tędy droga. Ma się związać z klubem, jeszcze niczego nie podpisał, a już jest myślami gdzie indziej. Gdy potem taki ktoś siądzie na ławkę – no to jest po chłopie. Czasem natomiast widzisz po człowieku, że zaakceptuje wiele, będzie zapierniczał, to w takiego kogoś warto zainwestować. On odda w meczu i treningu 200 procent, będzie trzymał kciuki za kumpla, a nie ma nic lepszego niż szczera rywalizacja.

 

Zawodnicy pracują, a jak to wygląda u trenera Ganowicza?
– Mam w Gwarku zawodową umowę. Poza tym, pomagam jeszcze w A-klasowym Sokole Bierdzany. To już siódmy rok, polubiłem ten klimat, zarząd, zawodników. Swojskie chłopaki. Tam ktoś może przyjść bez nogi, a i tak powie, że da radę i zagra mecz. Nie ma udawanych fauli, wszystko jest na 120 procent. Mam bardzo dużą przyjemność z jeżdżenia tam, pomagania. Często nie mam na to czasu, ale spotykam się ze zrozumieniem. Kiedy mogę i nie koliduje to z moimi obowiązkami, to jestem.

 

Czy szukając potencjalnych wzmocnień do trzecioligowego zespołu na Śląsku, zerka pan czasem na czwartą ligę opolską?
– Śledzę cały czas! Polonia Nysa wzięła Michała Zimona. Nie grał nawet wszystkiego w Zdzieszowicach, czasem siedział na ławce, trafił do Nysy i jest tam wyróżniającym się zawodnikiem. To pokazuje, że czasem trzeba się odważyć, by dać szansę takim chłopakom. Cieszy mnie ten przypadek. Śledzę rynek, nie tylko opolski, ale też śląski. Mam znajomych trenerów, podpytuję, gdy ktoś wpada mi w oko, to systematycznie śledzę. Potrafię przez całą rundę czy cały sezon trzymać rękę na pulsie i monitorować, jak ktoś się rozwija. Powtarzam zawodnikom: nawet w niższych ligach nie znasz dnia i godziny, gdy ktoś przyjedzie cię oglądać. Trzeba pracować tak, by ten kontakt, by ten telefon, ktoś wykonał. Często po półrocznym pobycie w czwartej lidze chłopak odpływa, znika i już nici z transferu. Zamiast pracować, spoczywa na laurach. Niektórzy nie wiedzą i nie wierzą, że są oglądani. Rozmawiam też ze znajomymi z pierwszej ligi, podpytują mnie o chłopaków z trzeciej ligi. Wielu mogłoby być zdziwionych na wieść, że z moich ust wypływają ich nazwiska. Tak samo podpytuję ja. Bednorz i Urbański trafili do Gwarka z „okręgówki”, z Orła Miedary, a obaj zdobywali już bramki dające nam punkty. Czasem warto zaufać. Śledziłem od roku pewnego chłopaka w czwartej lidze opolskiej, chciałem go w styczniu zaprosić do Tarnowskich Gór, ale dowiedziałem się, że wyjechał do pracy do Austrii. Może nawet nie ma pojęcia, że mógłby spróbować dostać się w piłce gdzieś wyżej. Ale tak to już jest w tych bardziej amatorskich rozgrywkach, że priorytety często bywają inne.

 

Jeszcze nie tak dawno Zdzieszowice i Kluczbork rozgrywały derby w drugiej lidze. Czy dla opolskiej piłki nadejdzie jeszcze lepszy czas i ktoś choć odrobinę wyjdzie z cienia Odry?
– Niedawno to Kluczbork był pierwszą drużyną Opolszczyzny. Byłem tego częścią i przyznam, że nie wykorzystaliśmy maksymalnie, PR-owsko, pobytu w pierwszej lidze, a graliśmy tam dwa lata. Czegoś brakło, może doświadczenia, finansów, bo nie byliśmy bogatym klubem. Ale dziś myślę, że jeśli Kluczbork tylko by chciał, byłby w stanie zmobilizować się i grać o awans do drugiej ligi. Ludzie tam wiedzą już, jak to robić, dwa razy awansowali do pierwszej ligi, przy reorganizacji rozgrywek i 10 spadkowiczach utrzymaliśmy się też w nowej drugiej lidze, co chyba było wręcz trudniejsze niż awans. Jest bardzo duży kapitał, jakich błędów nie popełniać i co robić, by zapracować na happy end. Infrastruktura, zaangażowanie miasta, ludzi – to wszystko tam jest, brakuje jakiejś iskry, ciut lepszych wyników w trzeciej lidze. Z niej wyżej awansuje tylko jedna drużyna i to jest tragedia. Wiele klubów dusi się tu od lat, a zasługują, by spróbować drugiej ligi. Popatrzmy na Skrę Częstochowa. Nie tak dawno była w trzeciej lidze, a fajnie poradziła sobie wyżej.

 

Jakie jest z tego wyjście? Baraże dla wicemistrzów?
– Dobrze by było, gdyby drugie miejsce też coś w tej lidze dawało. W którymś momencie rundy rewanżowej dwóch gra o awans, sześciu o utrzymanie, a dziesięciu jest na wczasach, może myśli jeszcze tylko, żeby ugrać coś w Pro Junior System. Dla wielu ta liga nie ma celu. Gdyby formuła się zmieniła, taka Polonia Bytom czy Rekord już dawno grałyby w drugiej lidze – sądzę, że z powodzeniem. Czasem aż żal mi tych klubów – nakładów finansowych, stresu. Przecież rok temu Polonia miała ponad 80 punktów, to niesłychane, by nie awansować z takim dorobkiem, a nie awansowała, bo ligę pozamiatał Ruch. To ciężkie, by potem na kolejny sezon znów się zmotywować, znów załatwić fundusze. Z tej ligi wychodzą najmocniejsi, „czub” się nie zmienia. Gdyby wicemistrzostwo też coś dawało, choćby udział w barażach z wicemistrzami pozostałych trzech grup, już byłoby ciekawiej, już byłoby trochę więcej zamieszania.

 

Codziennie pokonuje pan trasę z Opola do Tarnowskich Gór. Jak tu nie marnować czasu za kółkiem?
– Gdy jeżdżę z Feciem, to słucham Fecia! (śmiech). Marcin pomaga mi w pierwszych dniach tygodnia, ma treningi bramkarskie. Wbrew pozorom, po drodze załatwiam trochę spraw, jest czas na telefon, na przemyślenia. Jadę godzinę pięć, godzinę piętnaście – nie jest to jakaś męcząca trasa. Czasem coś mądrego poleci, jakiś audiobook czy program, bo technologię mamy dziś taką, że wszystkiego można w aucie posłuchać. Ostatnio słuchałem audycję o rozmowach wychowawczych, kształtowaniu młodzieży, etyce, pewien profesor mówił o problemach naszej nowej cywilizacji i trzeba być czujnym, by młodzi ludzie się w tym nie pogubili. Dużą wagę przykładam do takich kwestii jak etyka. W naszym zawodzie jej nigdy za wiele.

 

Skoro padło tu „tylko Odra OKS”, to zerka pan na to, co dzieje się przy Oleskiej?
– Oczywiście. Mój przyjaciel „Copa” – Tomek Copik – jest drugim trenerem, pierwszym trenerem był Piotrek Plewnia. Nieładnie by było, gdybym się nie interesował, grałem tam przez długi czas, jestem związany ze środowiskiem, trzymam kciuki. Najmocniej trzymałem za baraże. Kojarzyło mi się to z naszym barażem z Radomiakiem sprzed lat. Mieliśmy gładko polec, a cieszyliśmy się z awansu na zaplecze ekstraklasy. Radomiak nie był potem w stanie wrócić na ten poziom przez chyba 13 sezonów. To pokazuje, jak jeden mecz może wpłynąć na losy klubu. Bardzo chciałem sukcesu w barażu z Koroną – czasem trochę szczęścia, odpowiednia dyspozycja, a można napisać historię.

 

W Kielcach była porażka, a dziś jest strefa spadkowa. Czy mimo wszystko można być spokojnym o Odrę, skoro jest stabilną miejską spółką, a przy Północnej rośnie już nowy stadion?
– Wiele jest pięknych stadionów, niektóre w niższych ligach niż pierwsza… Jest duża marchewka i duży bat. Trzeba mocno zakasać ręce, by Odra utrzymała się w pierwszej lidze. Ten stadion będzie motywował wszystkich, by w Opolu był jak najwyższy poziom. Czegoś po udanym poprzednim sezonie brakuje, ale jestem pewien, że Odra sobie poradzi, wzmocni się i będziemy wkrótce się cieszyć z otwarcia stadionu w pierwszej lidze, z apetytami na coś więcej. Przyglądałem się meczom, nie wyglądały jakoś źle, nie ma tu przepaści, nie ma wysokich porażek. Trochę więcej szczęścia, skuteczności, jakości pod polem karnym, a punktów byłoby więcej. Trener Nocoń jest doświadczonym fachowcem, chłopaki sobie poradzą. A budowa stadionu dodaje kopa, zmusza wszystkich wokół do wzięcia odpowiedzialności za wyniki Odry.

 

Oby Odra wyłowiła utrzymanie, a jak idzie panu ostatnio wyławianie… ryb?
– Sandaczy nałapałem pełno, ale żadnych wielkich – takie zaczynają się od plus 85. W tym roku to bardziej rekreacja i świeże powietrze niż zdjęcia z rybami. Turawa, środek jeziora… Żona ma w telefonie pinezkę, w razie czego pojedzie mnie szukać! Gdy w sobotę przegram mecz, oglądam od razu jego zapis, analizuję, to mówię:
– Pozabijam ich!
W niedzielę jadę na ryby i myślę sobie: „No dobra, tylko ich opierdzielę”. A jak coś złapię, to już nawet nie chcę opierdzielać! Tylko spokój nas uratuje, analiza, dobry trening, rozmowa – i jedziemy dalej. Miałem trenerów terrorystów, miałem takich, którzy się nie odzywali, miałem miękkich, miałem twardych. Summa summarum, musi być męska rozmowa i spokój w działaniu. Często nerwowość na wielu płaszczyznach po prostu przeszkadza zawodnikom. Spokój, okazywanie pewności siebie, to coś dużo lepszego niż takie „huki”. Nie ukrywam, że czasem „tynki lecą”, ale trzeba to umieć rozgraniczyć. Dużo więcej wyciągniesz od zawodnika, gdy będzie czuł się odpowiedzialny za zespół, będzie czuł się wspierany i wiedział, co ma robić. Gdy krytykujesz, miażdżysz, to nikogo nie zbudujesz.

 

Gdzie widzi pan „Ganę” za pięć lat?
– Spełnieniem marzeń zawodowych byłaby licencja UEFA Pro i poprowadzenie Odry Opole w ekstraklasie. Turbomarzenie to praca w Lechu. Rodzice są z Poznania, miałem 7 lat, gdy tata wziął mnie w 1998 roku na mecz Lecha z Barceloną i tak już zostało.

 

Rozmawiał Maciej Grygierczyk