Łukasz Wicher: Od dziecka marzę o Odrze w ekstraklasie

Łukasz Wicher: Od dziecka marzę o Odrze w ekstraklasie

Dlaczego jest niczym uczeń bez dwói i żołnierz bez karabinu? Co sprawiało, że tak długo pracował nieprzerwanie w Ozimku i Krapkowicach? Dlaczego był zobowiązany do objęcia tej zimy Pogoni Prudnik? Czego brakuje mu w szkoleniu na Opolszczyźnie? Czy wyjazdy z kibicami na mecze Odry mogą być sposobem na relaks? Jak często zagląda na budowę nowego stadionu w Opolu? Czy z lig wojewódzkich na Opolszczyźnie da się wyłowić więcej Marców i Czaplińskich? Jakiego scenariusza w rundzie wiosennej wolałby uniknąć? Dziś w naszym stałym cyklu dociskany jest Łukasz Wicher.

 

W Małejpanwi Ozimek spędził pan 4 lata – od 2010 do 2014, w Krapkowicach aż 7 lat – od 2015 do 2022. Jak to się robi, by pracować tak długo w jednym miejscu?
– Sam zastanawiałem się nad receptą. A przecież zanim trafiłem do Ozimka, byłem jeszcze 5 lat w Sławicach i również sam stamtąd odchodziłem. Przyznam się szczerze, że wciąż czekam na swoje pierwsze zwolnienie. Jeszcze nie zaznałem tego smaku.

 

Czyli ktoś może powiedzieć, że nie jest pan prawdziwym trenerem!
– Jak uczeń bez dwói i żołnierz bez karabinu… To efekt moich świadomych wyborów. Decydując się na pracę w Ozimku czy Krapkowicach – choć miejsca te miały swoje problemy, bo Małapanew była po spadku z klasy okręgowej, a Unia akurat przegrała batalię o czwartą ligę – widziałem w nich spory potencjał. Nie powiem też, że nigdy nie pojawiały się oferty z klubów teoretycznie lepszych sportowo czy organizacyjnie: z Ozimka mogłem odejść do Brzegu, z Krapkowic – do Nysy, ale wybierałem stabilizację, czyli miejsce, w którym można spokojnie popracować i tą pracą się obronić. W obu klubach uzyskiwałem awanse, z Małąpanwią doszliśmy z A-klasy aż do trzeciej ligi, w Krapkowicach – z „okręgówki” do czwartej ligi. Po drodze uzyskiwałem też awanse z juniorami. Byłem zaangażowany nie tylko w samo trenowanie, ale też życie klubu, transfery. Jak to mówią – byłem człowiekiem od wszystkiego. Ktoś, kto oceniał moją pracę, najwyraźniej stwierdzał, że robię to dobrze.

 

Rzeczywiście prowadził pan w tych miejscach również juniorów?
– Jeśli się angażuję w jakiś klub – to na całość. Dlatego dziś mogę pochwalić się, że w Ozimku od juniora młodszego prowadziłem Mateusza Marca, a od juniora starszego – Dawida Czaplińskiego, którzy płynnie przechodzili potem do zespołu seniorów. Zawsze staram się, by rozwój klubu był pełny, a na poziomie wojewódzkim często jest tak, że łatwiej zaadoptować juniora do pierwszej drużyny, jeśli po prostu prowadzi się go samemu. To był taki wspólny pomysł mój i klubów, by ułatwić drogę tym chłopakom. Z młodzieżą różnie jest, niektórzy nie chcą pojawiać się na zajęciach, boją się seniorów, a mając tego samego szkoleniowca, łatwiej im wejść do szatni pierwszej drużyny.

 

W Prudniku, gdzie w ostatnich dniach zaczął pan pracę, będzie podobnie?
– Nie będę trenerem juniorów, ale moje obowiązki też są rozszerzone. Już wcześniej namówiono mnie, bym był koordynatorem akademii i próbowaliśmy odbudowywać pewne struktury. Poprzedni sezon w Krapkowicach – mój ostatni w Unii – kończył się dużymi problemami organizacyjnymi, ale wytrwaliśmy z chłopakami do ostatniej kolejki, mimo że prezes zostawił klub z dnia na dzień. Chłopcy mieli obiecane różne rzeczy, a nie bardzo było z kim rozmawiać o tym, co dalej. Starałem się nawet pomagać im indywidualnie, by dograć sezon.

 

To znaczy?
– Co mogę powiedzieć… Trochę swoich pieniędzy wyłożyłem. Chłopaki przyjeżdżali, poświęcali swój czas. Ja miałem dostawać wypłatę, więc uznałem, że nie będę robił za idiotę, który ma, podczas gdy inni – nie. Koniec końców też nie zobaczyłem tych pieniędzy, ale odpuściłem już żądania względem nowych włodarzy Unii. A z zawodnikami ustaliłem pewną kwotę, którą będziemy chować „do skarpety” po wygranym meczu, by na koniec sezonu ją podzielić. Chodziłem po sponsorach, kilku udało się namówić. Chłopaki przynajmniej mogli wyjść z założenia, że ktoś o nich w ostatnich 2-3 miesiącach myślał. Rodzice powtarzali mi, że dobro zawsze wraca do człowieka. I rzeczywiście – w międzyczasie Prudniku prezes Pawlak rozszerzył moje obowiązki z koordynatora akademii na dyrektora sportowego. Zajmowałem się wieloma rzeczami. Teraz – uważam, że na nieszczęście dla Pogoni – trener Kabaszyn otrzymał lepszą propozycję z Walec, przede wszystkim sportowo, dlatego dziękując prezesowi Pawlakowi, że pomógł mi w trudnym momencie, zgodziłem się zostać nowym trenerem. Zgodziłem po ciężkich bataliach; przyznam szczerze, że nie miałem ciągotek, by w najbliższym okresie przejmować jakiś zespół. Powiedziałem sobie, że chciałbym poszukać klubu grającego o coś więcej. Oczywiście, Pogoń gra w „okręgówce” o awans, ale myślałem, że być może spróbuję na wyższym poziomie… Takich ofert jednak nie było, dlatego stwierdziłem, że skupię swoje życie zawodowe na kilku innych aspektach i pół roku poczekam. Pogoń znalazła się jednak w trudnej sytuacji. Nie mogłem odmówić, skoro pół roku wcześniej to prezes wyciągnął do mnie pomocną dłoń, zaproponował pracę. Teraz czułem się zobowiązany, by się odwdzięczyć.

 

Mówił pan o odrzucaniu przed laty pomysłów przenosin do Brzegu czy Nysy, a więc czołowych wojewódzkich ośrodków będących dziś w trzeciej lidze. Dlaczego? Z obawy o wyjście ze strefy komfortu?
– Być może da się tak to nazwać. Ale w momencie propozycji z Brzegu to jednak Ozimek był wyżej. Wiedziałem, że perspektywy w Brzegu są na pewno większe, lecz mimo wszystko wyszło po mojemu. Nysa z kolei ostatecznie wzięła trenera Batora i awansowała, był to dla niej dobry wybór, a ja zdecydowałem się zostać w Krapkowicach. To miejsce, gdzie pracuję zawodowo, znam to środowisko, bardzo fajnie grało się dla tamtejszych kibiców. Zżyłem się z chłopakami, może wręcz trochę zasiedziałem. Ale wciąż jestem młodym trenerem, jak na swój wiek już z doświadczeniem i sukcesami w piłce wojewódzkiej. Liczę, że kiedyś podobne oferty jeszcze się pojawią.

 

O okolicznościach rozstania z Unią już pan powiedział. A jak to było z odejściem z Ozimka?
– Spędziłem tam kawał czasu. Sportowo na pewnym etapie ta współpraca się wyczerpała. To był dla mnie intensywny czas w życiu, łączyłem wiele obowiązków z budową domu, doba mocno się kurczyła. Choć mieliśmy za sobą szereg awansów, po porażce w Pucharze Polski z rywalem z „okręgówki” impulsywnie stwierdziłem, że to już koniec i warto dać klubowi szansę na coś innego. Sezon w trzeciej lidze został wtedy dokończony, dziś Małapanew jest solidnym czwartoligowcem, wszystkim wyszło to na dobre.

 

Słyszałem kiedyś zdanie, że województwo opolskie to miejsce, które ma najwięcej klubów w odniesieniu do liczby mieszkańców. Czy na co dzień jest to odczuwalne?
– Faktem jest, że czasem trudno pozyskać zawodnika. Będąc trenerem Krapkowic spotykałem się z tym, że o jednego chłopaka potrafiło rywalizować 6-7 klubów. – Gdy gdzieś nie pyknie, to oddzwonię! – słyszało się czasem. Zawodnicy to wykorzystywali. Fajnie, gdy sport jest masowy i każdy chce mieć swoje miejsce na ziemi, ale jeśli mamy iść w jakość, to klubów jest za dużo. Trzeba wprost powiedzieć – nikogo nie urażając – że stanowimy region trochę wiejski, z dużą liczbą LZS-ów, drużyn nie z miast, a małych miejscowości. One potrafią zmontować solidne kapele, często opierając się na pieniądzach jednej czy dwóch osób. Szanuję każdą, ale wychodzę z założenia, że mimo wszystko nie chciałbym pracować w takim środowisku. Stąd moje wybory – Prudnika, Krapkowic czy Ozimka, czyli klubów na warunki opolskie mających jakieś tradycje. Bywa, że jest w nich też więcej problemów, ale mam wrażenie, że piłka powinna być w takich ośrodkach.

 

Czy klub z czwartej ligi lub „okręgówki” na Opolszczyźnie jest w stanie przekonać zawodnika czymś innym niż pieniędzmi?
– Są kluby mające bardzo fajną infrastrukturę, a są takie, w których ona kuleje i to na pewno nie zostaje bez znaczenia. Istotna może być perspektywa rozwoju klubu, choć na Opolszczyźnie nie jest ona wielka. Nie ma wielu klubów mających solidne zaplecze finansowe, organizacyjne i obiekty. W czwartej lidze to Zdzieszowice, czy trochę lepiej wyglądający w tej chwili Głogówek, gdzie samorząd jakiś czas temu wybudował sztuczne boisko… Świtem rządzą pieniądze, ale można przyciągnąć również infrastrukturą. To świetnie udaje się Adrianowi Pajączkowskiemu w Gogolinie. Jest fajna baza, szkolenie, jest w stanie namawiać zawodników na grę u siebie.

 

Jaką perspektywę widzi pan przed opolską młodzieżą? Zgadza się pan z tym, że za kilka lat może jej w klubach niższych lig brakować?
– Mieszkam przy Opolu, w gminie Dąbrowa. Z dziewięciu okolicznych LZS-ów zostały dwa, na co wpływ miało przyłączenie kilku miejscowości do Opola, ale jest trochę prężnych akademii. Sam prowadzę swoją – AP Striker Chróścina – mamy setkę dzieci z obszaru wiejskiego w kategorii od trampkarza po orlika, żaka, skrzata. Zainteresowanie jest duże, ale ludzie są coraz bardziej świadomi. Uważam, że na Opolszczyźnie zbyt mało jest klas sportowych, do których mogą trafić te dzieciaki. Jeśli chłopak gra w klubie nawet powiatowym, ale trenuje tylko 2-3 razy w tygodniu, to zdecydowanie zbyt mało, by się wybić. Perełki zawsze się będą pojawiać, ale to odosobnione przypadki. Takich Marców, Czaplińskich, którzy w przeszłości przeszli taki cykl szkolenia, będzie coraz mniej. Oni po prostu od rana do wieczora siedzieli na boisku i to, że dziś grają w pierwszej lidze, to efekt ich pracy nad sobą. W województwie mamy Odrę, Prószków, swego czasu była szkoła w Brzegu, teraz o powrocie do klas sportowych myśli się w Kluczborku. To zbyt mało. Musi powstać więcej klas sportowych o profilu piłka nożna. Mogą trafić się super-roczniki – jak w Prudniku 2005, chłopakom pandemia przerwała walkę o mistrzostwo województwa, a dziś decydują już o obliczu pierwszego zespołu – ale wciąż brak jest systemowych rozwiązań, które pozwoliłyby mieć szerszy wachlarz wyboru.

 

Czy coś może zmienić rosnąca w siłę Odra Opole, docelowo i już niebawem grająca na nowym stadionie? Albo to tylko taki frazes?
– Zastanawiam się nad tym. Na Odrę generalnie chodzi niewiele ludzi, województwo wciąż jest podzielone. Część patrzy w kierunku Wrocławia, część – Zabrza. Dlatego za stadionem musi pójść sukces sportowy. Bez niego w dłuższym wymiarze trudno będzie zapełnić trybuny; trudno, by coś mogło przełożyć się na województwo. Akademia Odry mocno poszła w ostatnich latach do przodu, to wszyscy widzą. Pozyskuje wielu chłopaków z regionu, osłabiając tym samym drużyny miejscowe. A wiemy, jak to bywa – czasem odejdzie nawet dwóch zawodników i może paść cała drużyna. Takie są realia. Z jednej strony chyba do tego zmierzamy, by grali najlepsi, ale to z masowości wychodzą indywidualności. Rozmawiałem niedawno z Piotrkiem Głowackim (przewodniczący Wydziału Gier w Opolskim ZPN – dop. red.). Powiedział, że w tej chwili jako województwo mamy niewiele ponad 20 drużyn juniorów starszych – dlatego, że wielu takich chłopaków gra już w piłce seniorskiej.

 

Ale to chyba dobrze?
– Zgadzam się. Ogólny trend jest taki, że zespołów juniora starszego jest coraz mniej. Bierze się z tego, że brakuje zawodników w drużynach seniorskich. Ciekaw jestem, czy nowy stadion w Opolu może cokolwiek zmienić, jakie będzie miał przełożenie na środowisko. Na początku z pewnością będzie wielkie „wow”. Kto bywa na Oleskiej, ten dobrze wie, że część stadionu jest taka sama, jak w latach 90., gdy pierwszy raz pojawiłem się na meczu. Drugą wybudowano później, ale daleko jej już do dzisiejszych standardów. Z racji miejsca zamieszkania, często przejeżdżam obok budowy nowego stadionu i serce rośnie, gdy patrzy się na ten obiekt. Mam nadzieję, że doczekam się Odry ekstraklasowej. To od dziecka było moim marzeniem. Im mocniejszy klub nr 1 w regionie – tym mocniejsze będą pozostałe drużyny. Prozaiczne – ci, którzy się tam nie załapią, będą się rozchodzili po lokalnych klubach. Tak zawsze było. Gdy silne były Zdzieszowice, to i Krapkowice lepiej stały. Jeden wiodący klub w pewnym sensie ciągnie całą resztę. Oby tak było z Odrą i naszym województwem.

 

Podobno jest pan na tyle aktywnym kibicem Odry, że bywa pan nawet na wyjazdach?
– Nie tak dawno czytałem u was wywiad z Łukaszem Ganowiczem, który powiedział, że odpoczywa na rybach. Ja odpoczywam na wyjazdach Odry, w niedużej grupie zwaną popularnie kibolami. Wychowałem się w takim środowisku, mam wielu przyjaciół, nauczyło mnie zasad, którymi w życiu się kieruję i one pomagają. Jak choćby ta, by nie zostawić drugiego w potrzebie – tak było w Krapkowicach, gdy dociągnęliśmy sezon do końca. Pochodzę z Zaodrza, wybudowałem się w Chróścinie. To pierwsza miejscowość od Wrzosek. Wrzoski, Karolinka i nowy stadion… Gdy tylko mogę, jeżdżę na Odrę, próbuję zaszczepić tą miłością syna. Ma 7 lat, już zaliczył pierwszy wyjazd, do Tychów na GKS. Wychodzę z założenia, że należy kibicować lokalnej drużynie.
Jesienią, gdy nie prowadziłem żadnego zespołu, było mi o tyle łatwiej, że dzięki temu weekendy często były wolne. Ja tak się relaksuję, może potrzebna mi dodatkowa adrenalina. Byłem w Niecieczy, wybrałem się do Gdyni. Ruszyłem dzień wcześniej, a zasadnicza grupa przyjechała dopiero w połowie meczu. Chłopaki byli zdenerwowani, pociąg opóźnił im się o 6 godzin, była jeszcze awaria autobusu, sporo się działo, nim weszli na sektor. Ale mecz im to wynagrodził, Odra strzeliła w 90. minucie na 2:1. W drodze powrotnej nie wpuścili ich do dwóch pociągów, wrócili w poniedziałek rano… Wiosną też chcę pojeździć, na ile się będzie dało. Do Bielska, do Krakowa na Wisłę czy Sosnowca, gdzie otwierają nowy stadion. Byłem na Widzewie, a po barażu w Kielcach „Czapla” dał mi koszulkę. Z nim czy Mateuszem Marcem mam kontakt do dziś.

 

Czy dziś w czwartej lidze opolskiej, nie mówiąc o „okręgówce”, można marzyć o takiej drodze, jaką oni przeszli, startując z Ozimka?
– Jeśli ktoś bardzo będzie chciał, zawsze ma szansę, ale ona musi być poparta talentem, pracą. Mam przykład chłopaków, których prowadziłem, bo mogę wspomnieć też o Tobiaszu Weinzettelu, który grał u mnie w zespole juniorów Małejpanwii, a potem występował na szczeblu centralnym, w czym duża zasługa trenera Adama Kani. Mówię czasem swoim młodym zawodnikom: – Zobaczcie, wcale nie trzeba iść do wielkiej akademii, można zacząć w mniejszym klubie i iść szczebel po szczeblu. Fajnymi tego dowodami są historie Pawła Olkowskiego czy Waldemara Soboty. Pokazali, że nie zawsze trzeba się rzucać od razu na głęboką wodę. Ona nie musi być dobra dla każdego, można się sparzyć, a potem trudno jest się odbudować. Spotkałem na swojej drodze chłopaka, który trafił do Legii, a później grał coraz niżej, teraz albo nie gra już w ogóle, albo w jakiejś B-klasie. Wielka akademia niekoniecznie musi być właściwym wyborem, ale wiadomo, że o Marców, Czaplińskich, będzie coraz trudniej. W akademiach pracują coraz lepsi trenerzy, zwraca się uwagę na coraz większe detale. Powtórzę jednak to, o czym mówią Francuzi czy Niemcy: oni monitorują małe kluby, bo zawsze jest kilka procent szans, że znajdzie się tam ktoś godny uwagi, kto nie trafił do wielkiej akademii. Dlatego nie można odbierać nikomu marzeń, piłka kocha taki historie. Ale będzie coraz trudniej.

 

A czy trudno przejmować drużynę, która tak niewiele ostatnimi czasy przegrywała? Jak Pogoń za Łukasza Kabaszyna?
– Łukasz jest moim dobrym kolegą. Zaryzykuję nawet, że w tym fachu – przyjacielem, bo razem kończyliśmy studia, znamy się, choć śmieję się, że to taki kumpel na telefon. Rzadko się spotykamy, ale potrafimy przegadać dziennie po dwie godziny. Z młodą grupą ludzi zrobił w Prudniku bardzo fajny wynik. Owszem, formalnie też spadł, ale nie było to jego winą, bo pod jego wodzą Pogoń punktowała już nieźle, a o spadku zadecydował jeden mecz, który okazał się rollercoasterem. Z racji tego, że byłem już przy tej drużynie od jakiegoś czasu, jest mi teraz łatwiej niż komuś z zewnątrz.

 

Jak pracuje się w opolskiej „okręgówce”?
– Pogoń nie odbiega od zespołów czwartoligowych, więc chcę utrzymać rytm trzech treningów w mikrocyklu zakończonych meczem. Spotykalibyśmy się cztery razy, w Prudniku jest młody zespół, dla którego warto tak pracować. Pogoń trafiła mi się w nieoczekiwanym momencie, dlatego mam nadzieję, że poukładam wszystkie moje zawodowe sprawy, jak te związane z akademią, z którą weszliśmy mając brązową gwiazdkę do Programu Certyfikacji Szkółek Piłkarskich PZPN.

 

Jaki sztab będzie miał pan do dyspozycji w Prudniku?
– Liczę przede wszystkim sam na siebie, nie ma na takim szczeblu asystentów, ale jest grono ludzi, które pomaga. To osoby będące najbliżej klubu, spinają wszystko organizacyjnie. Gdy tylko jest potrzeba, to uchylą nieba!

 

Skoro zimujecie jako wicelider, za plecami jedynie LZS-u Domaszkowice, to celem jest tylko i wyłącznie awans do czwartej ligi?
– Rozmawialiśmy z prezesem na ten temat długo. Każdy chciałby widzieć Pogoń wyżej, ale nie ma „napinki” związanej z awansem. Ze starszej grupy zawodników nie wszyscy wznowili zajęcia. Jest utalentowana młodzież, ale potrzebująca też kogoś, kto poprowadzi ją na boisku, wskaże drogę. Prudnik nie jest też miejscem mającym idealne położenie na mapie Opolszczyzny, znajduje się daleko od centrum, zasób zawodników jest mocno ograniczony, a klubów na poziomie „okręgówki” nie brakuje i każdy o tych zawodników walczy. Trzeba mieć rozeznanie, by kogoś znaleźć. My wychodzimy z założenia, że trzeba znaleźć lepszych od tych, których mamy. W innym wypadku nie będzie miało sensu blokowanie miejsca młodzieży.

 

Co sprawiłoby, że po rundzie wiosennej czułby pan satysfakcję?
– Uniknięcie za wszelką cenę barażu z Unią Krapkowice! Żartobliwie powiedziałem, że jeśli przyłożyłbym rękę do spadku Unii, to z jednej strony cieszyłbym się z wykonania zadania w Prudniku, a z drugiej czułbym odpowiedzialność, by pomóc w kolejnym sezonie Krapkowicom w powrocie do czwartej ligi. Mam nadzieję, że do takiego scenariusza nie dojdzie. Jak każdy, mam swoje ambicje. Będziemy grali z Pogonią o jak najlepszy wynik w każdym meczu i zobaczymy, co przyniesie nam liga.

 

Rozmawiał Maciej Grygierczyk (katowicki „Sport”)