Salceson zamiast odżywki

Salceson zamiast odżywki

Za PRL dwie grupy pozostawały w podziemiu: opozycja antykomunistyczna i kulturyści. Ci drudzy w sensie dosłownym, bo gnieździli się po piwnicach, w których urządzali swoje prowizoryczne azyle. Piwniczne pralnie, suszarnie, magazyny, składziki… wszystko to zamieniali na siłownie, obwieszone zdjęciami idoli wyciętymi z przemyconych z Zachodu czasopism dla kulturystów. Królował Arnold, bo któż by inny?  Na szczęście reżim nie zawziął się tak na pakerów jak na solidaruchów, ale też państwo miało ich głęboko w dupie.

 

Kulturystyka jest jedną z tych dziedzin, na którą nie da się zwyczajowo ponarzekać, że „kiedyś, proszę pana, to było jakoś lepiej”. Nie było. Jeśli chodzi o sprzęt, sprawa jawiła się wręcz tragicznie. Pozyskanie sztangielek, sztang, wyciągów było równie skomplikowane jak zdobycie talonu na malucha lub kolorowy telewizor produkcji radzieckiej. O bardziej złożonych maszynach nie wspomnę. Profesjonalną sztangę z talerzami udawało się załatwić tylko tym, którzy mieli znajomości w klubach podnoszenia ciężarów, a i tak wyłącznie wtedy, gdy sekcja wymieniała sprzęt i stary wyrzucała na złom.

 

W gminnych spółdzielniach udawało się natomiast kupić na lewo za flaszkę parę odważników, takich w kształcie kuli, z pałąkowatym uchwytem. Służyły one rolnikom do obsługi wag towarowych, niestety, występowały w dwóch tylko wersjach: 17,5 i 25-kilogramowej. Dziś podrzucanie tego żelastwa awansowało do rangi elitarnej dyscypliny siłowej o nazwie kettlebell i ma wiele wszechstronnych zastosowań, a indywidualna godzina z dobrym kettlebellerem kosztuje więcej niż lekcja angielskiego dla dziecka.

 

Kto nie miał elitarnych znajomości, ten majsterkował. Brało się dwie wielkie puszki po farbie albo po marmoladzie (można je było znaleźć na przyszpitalnych śmietnikach), wlewało do nich beton i zanim wysechł, łączyło się je prętem lub rurą wyniesioną z budowy. Wadą takiego ustrojstwa było to, że nie dawało możliwości regulacji ciężaru. Ale co tam dla ówczesnych ambitniaków brak regulacji. Pompowali sztangą z puszek do oporu, aż im się bicki i cycki zamieniały w balony.

 

Jeśli chodzi o dietę, to mało kto się nią przejmował. Wiadomo było tylko tyle, że aby być ładnym mięskiem, warto samemu jadać mięso. Ale skąd je brać, skoro ono na kartki? Dwa i pół kilo na miesiąc dla studenta. Nadrabiało się więc białkiem z mleka w proszku, rozpuszczanego w niesamowitym stężeniu bez zbędnych dylematów. Podobnie, gdy kolega z roku przywoził od rodziców ze wsi produkty świniobicia: salceson przed treningiem, salceson po treningu, a potem jeszcze salceson na zagrychę. Nikomu to nie przeszkadzało, bo i tak nikt wówczas nie zrozumiałby następującego zdania, które dziś, wypowiedziane w jakiejś sali fitness (siłownie są już tylko w energetyce), wywołuje natychmiast żywą dyskusję nawet wśród nowicjuszy: „W diecie ketogennej organizm, zamiast pobierać paliwo z węglowodanów zaczyna sam wytwarzać glukozę z produktów rozpadu białek, głównie pochodzących z mięśni oraz z  tłuszczów i z mleczanów, powstających podczas spalania beztlenowego glukozy w mięśniach.” Uffff….

 

Może właśnie dlatego, że teraz wszyscy łapią taką gadkę, kiedyś na siłowni bywało na ogół tak, że zdarzał jeden dobry, a reszta była słaba lub taka sobie. Teraz przychodzisz i widzisz, że wszyscy są dobrzy poza tobą. Nawet kobiety. Przynajmniej ja tak mam. No, ale chodzę, na dowód czego mam zdjęcie do logo tego felietonu, zrobione w najstarszej siłowni w Opolu, należącej do Andrzeja Ziółkowskiego, jednego z najstarszych czynnych kulturystów w Polsce i na pewno najlepszego spośród nich. On też przez całe młode lata siedział w podziemiu.

 

Zbigniew Górniak