Adrian Pajączkowski: Niektórzy mówią, abym zaryzykował

Adrian Pajączkowski: Niektórzy mówią, abym zaryzykował

Dlaczego nigdy nie zagrał w ekstraklasie? Skąd wzięła się jego ksywka „Prodigy”? Czy chciał jesienią trafić do Odry? Czy w jej grze widzi dziś rękę Adama Noconia? Co stanowi najlepszą rekomendację dla bazy w Gogolinie? Jak po latach ocenia trenerski pobyt w Podbeskidziu? Ile propozycji z wyższych lig odrzucił? Dziś w naszym stałym cyklu dociskamy Adriana Pajączkowskiego, byłego piłkarza m.in. Ruchu Radzionków, Polonii Bytom, Śląska Wrocław, Zagłębia Sosnowiec czy naszych drużyn z Opola, Kluczborka i Zdzieszowic, a obecnie trenera i koordynatora akademii MKS-u Gogolin.

 

W ostatni weekend Odra Opole pokonała Zagłębie Sosnowiec 2:0 na zamknięcie Stadionu Ludowego. Jako postać związana z piłką w regionie, ale też wieloletni zawodnik sosnowieckiego klubu, nasłuchiwał pan wieści?
– Nawet oglądałem ten mecz, wykupiłem sobie transmisję za 10 złotych.

 

Dobrze zainwestowane pieniądze!
– Mecz stał na niezłym poziomie. Gdy patrzy się na Ludowy, to trochę szkoda, budzą się bardzo fajne wspomnienia, ale sądzę, że Zagłębie nie żałuje przeprowadzki do nowego domu. Stadion przynajmniej na zdjęciach robi ogromne wrażenie. Patrzyłem na ten mecz z ciekawością i… podzielonymi emocjami, bo w Zagłębiu spędziłem swój najlepszy okres jako zawodnik, a Odrę prowadzi trener Nocoń, z którym jeszcze niedawno współpracowaliśmy. Szkoda, że ten mecz nie odbył się później, bo pewnie z synem wybralibyśmy się na nowy stadion, ale na jakiś jeszcze w tej rundzie na pewno chciałbym pojechać.

 

Dlaczego czas spędzony w Sosnowcu – lata 2008-10 oraz 2013 – wspomina pan tak dobrze?
– Przyszedłem w trudnym okresie. Klub został zdegradowany z ekstraklasy aż dwie klasy niżej, do drugiej ligi zachodniej, a wtedy nigdy nie jest łatwo się odbudować. Najbardziej żal tego sezonu, gdy mieliśmy bardzo mocny zespół prowadzony przez trenera Pierścionka, oparty na zawodnikach jak Marcin Lachowski, Dżenan Hosić, Arek Kłoda, Sławek Pach – naprawdę bardzo dobrych jak na ten poziom. Wtedy była największa szansa, by Zagłębie wróciło wcześniej do pierwszej ligi, a ostatecznie stało się to niestety dopiero w 2015 roku. Przychodziłem tam z myślą, że wrócimy na najwyższe poziomy szybciej, stało się inaczej, ale cały pobyt tam trzeba oceniać na duży plus. Kibice w Sosnowcu są bardzo wymagający, ale były też momenty, gdy tak dopingowali, że grało się bardzo przyjemnie.

 

Policzyłem, że w sezonie 2010/11 Zagłębie miało 44 zawodników. Jakiś rekord!
– I sam padłem ofiarą takich zawirowań. Jesienią przyszedł do nas trener Ojrzyński, grałem, ale zimą uznał, że w dalszej części sezonu nie będę mu potrzebny. Musiałem szukać sobie nowego pracodawcy (Pajączkowski wylądował w Oderce Opole – dop. red.).

 

To sukces, że przez lata grał pan na poziomie centralnym czy porażka, iż nie było dane ani razu wystąpić w ekstraklasie?
– Jak na umiejętności, które posiadałem, spędziłem w centralnych ligach naprawdę sporo czasu. Zagrać w ekstraklasie nie pozwoliły mi głównie wybory klubów, jakich dokonywałem. Tego żałuję, choć wiem też, że do ekstraklasy nie trafiło też wielu lepszych ode mnie zawodników. Najważniejszy moment to sezon 2006/07, w którego trakcie przeszedłem z Polonii Bytom do Śląska Wrocław – a Polonia w odróżnieniu od Śląska za chwilę awansowała do ekstraklasy. Gdybym został w Bytomiu, pewnie miałbym możliwość gry na najwyższym szczeblu. Stało się inaczej. W tamtym momencie – przez wzgląd na sytuację ekonomiczną Polonii – ta decyzja wydawała się słuszna, ale ze strony sportowej okazała się zwyczajnym błędem.

 

Jaka była wtedy sytuacja Polonii?
– To specyficzny klub, mile przeze mnie wspominany, choć bardzo biedny i tego nie ma co ukrywać. Warunki do pracy dla trenerów czy zawodników były trudne. Duży szacunek dla wszystkich wokół klubu, że w takich okolicznościach dali radę wprowadzić Polonię do ekstraklasy. Dla mnie to ewenement na skalę światową. Nie powiem, że była źle zorganizowana, ale pod żadnym względem nie miała prawa znaleźć się w ekstraklasie, a awansowała i grała w niej przez cztery sezony. Bywały i takie sytuacje, że nie było ciepłej wody, pensji na czas, warunki do treningów – bardzo kiepskie. Ale stworzył się bardzo solidny zespół z dobrymi trenerami i mający oddanych kibiców oraz zarząd na czele z Damianem Bartylą i Czarkiem Zającem, którzy próbowali wyrzeźbić coś z niczego. Za tamten awans będę miał duży szacunek dla całego bytomskiego społeczeństwa. Moje odejście do Wrocławia było polubowne, Polonia na tym zarobiła, a ja trafiłem w nieco inne realia. Wszyscy w tamtym momencie byli zadowoleni.

 

Patrząc dziś na zaplecze ekstraklasy, na stadiony, warunki finansowe – żałuje pan, że grał pan w czasach starej drugiej ligi?
– Różne kluby były nawet w ekstraklasie. Mogłeś grać w Legii i dorobić się fortuny – albo w Odrze Wodzisław i dorobić się fajnych wspomnień. A pierwsza liga rzeczywiście jest dziś zupełnie inaczej opakowana. Mamy telewizję, nie brakuje klubów markowych, z nowoczesnymi stadionami. Grałem z Jagiellonią czy Widzewem, ale jeszcze na starych stadionach. Finanse w piłce generalnie się ustabilizowały, po prostu nie ma możliwości, by kluby nie płaciły. PZPN dobrze uregulował te kwestie prawne, nie ma żadnych problemów. Ale główną różnicą w porównaniu do tego, co było kilkanaście lat temu, jest opakowanie ligi, strona telewizyjna, medialna, marketingowa. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to oglądając dziś pierwszą ligę czy pracując kilka lat temu z trenerem Noconiem w Podbeskidziu mogę powiedzieć, że wcale nie jest wyższy niż w moich czasach.

 

Dorobił się pan na piłce?
– Na tym poziomie o to trudno, ale z pewnością piłka bardzo dużo mi pomogła. Coś zarobiłem, coś zainwestowałem w mieszkanie. Start do innego życia, już w innej roli niż piłkarza, miałem ułatwiony. Poznałem mnóstwo przyjaciół, znajomych, różnych ludzi, spędziłem wiele fajnych chwil. Nie żałuję, że obrałem taką drogę.

 

Jak wybić się z okolic Krapkowic?
– Nie jest łatwo. Doświadczaliśmy tego czasach moich i Marcina Lachowskiego, który jest ciut ode mnie młodszy, a teraz doświadczają młodsi koledzy. Stąd nikt nie zaszedł bardzo daleko, a przecież też mamy wielu zdolnych dzieciaków. W moim przypadku ważny okazał się Gwarek Zabrze. Mimo że wróciłem z niego w swoje strony, to dzięki temu później sięgnął po mnie trzecioligowy Ruch Radzionków. Tak się zaczęło.

 

Miał pan szczęście do ludzi? W szatniach Ruchu Radzionków czy Polonii Bytom spotykał pan osoby, które po latach coś w piłce znaczyły. Wymieniać można długo. Grycmann, Nocoń, Skowronek, Mokry, Koseła, Osadnik, Banaś, Sobala, Brehmer, Dziółka, Trzeciak…
– Łatwo kogoś pominąć, dodałbym jeszcze trenera Jarka Brysia, który dziś jest wiceprezesem Śląskiego Związku Piłki Nożnej, a przed laty ściągał mnie do Sparty Zabrze, długo namawiał, przekonywał. Do dziś mamy dobry kontakt, miło wspominam ten czas, sporo mu zawdzięczam. W Śląskim ZPN działa też Damian Galeja, od czasu do czasu kontaktujemy się. Rzeczywiście, miałem styczność z mnóstwem ludzi o wysokich umiejętnościach piłkarskich, a potem trenerskich, no i przede wszystkim fajnych prywatnie, jako ludzie. Było od kogo się uczyć, łapać doświadczenie. Dziś, pracując z dziećmi, będąc koordynatorem akademii w Gogolinie, takie kontakty się przydają.

 

Bytomska i radzionkowska szatnia w pańskich czasach były pełne mocnych charakterów.
– Różne zdarzały się sytuacje. Mowa o ludziach, którzy spędzili sporo czasu w ekstraklasie, ale większość – niekoniecznie jako zawodnicy klubów bogatych, a często takich, gdzie po prostu trzeba było charakternych ludzi. Śledząc zespoły, w których grałem – Radzionków, Polonia, Zagłębie czy Podbeskidzie – to byłem tam również dzięki temu, że potrafiłem dopasować się mentalnie. Trzeba tam było ludzi ambitnych, nieodpuszczających, a ja zawsze umiałem bez problemów odnaleźć się w takim środowisku. W tym tkwi tajemnica, czemu tak długo utrzymałem się na poziomie centralnym.

 

Spotkał pan na swojej drodze mnóstwo trenerów o uznanych nazwiskach. Jacy mieli na pana największy wpływ?
– W Gwarku Zabrze bardzo dużo nauczyłem się od trenerów Janusza i Jana Kowalskich. To była przyjemność i pierwsza szkoła życia. Potem trafiłem w dobre ręce do trenera Brysia – na niedługo, ale poświęcił mi wiele czasu, indywidualnie podciągnął mnie w kilku kwestiach. W profesjonalnej piłce grałem u trenerów Ojrzyńskiego czy Fornalaka. Nie spotkałem tak dobrego człowieka, jakim był trener Wyrobek – świetny jako osoba, dobry jako trener. A odpowiadając na pytanie, to z grona trenerów z wysokiej półki wyróżniali się pod każdym względem trenerzy Brosz i Probierz.

 

Gdyby nie drużyna Polonii, może nie wypłynęliby na tak szerokie wody.
– To zawsze działa w dwie strony. Trener potrafi wypromować zawodnika – ale i odwrotnie, czego trener Probierz jest najlepszym przykładem. Przychodził do Bytomia w trudnym czasie, wręcz beznadziejnym, ale wywalczył utrzymanie w pierwszej lidze, by zaraz trafić do ekstraklasowego Widzewa. Polonia była dla niego trampoliną do większej piłki. Podobną drogę przeszedł trener Brosz, spędziłem z nim czas nie tylko w Bytomiu, ale również Podbeskidziu. Wiem, jak ciężko pracował na to, by znaleźć się tam, gdzie dziś jest.

 

Porozmawiajmy chwilę o panu. Przez lata kojarzony był pan z charakterystycznej fryzury. Łysina pośrodku, trochę bardziej bujnie po bokach…
– Nie jest łatwo ściąć włosy. Z perspektywy czasu wiem, że uczyniłem to o trzy lata zbyt późno. Nie wiem, czemu. Byłem do niej przyzwyczajony, nie przeszkadzała mi, choć czasem zdarzały się różne humorystyczne sytuacje, słyszało się docinki ze strony kibiców. Grając w Zagłębiu, doczekałem się nowego przezwiska.

 

Prodigy!
– (śmiech). Przyszedł moment, że dojrzałem do tego i dziś mam już zupełnie inną fryzurę. Gdy wróciłem na swoje podwórko, na Opolszczyznę, jestem już w nowej odsłonie, ze ściętymi włosami.

 

Na Opolszczyźnie jako zawodnik nie umiał pan zagrzać miejsca. Pół roku w odradzającej się Oderce Opole, sezon w Kluczborku, jedna runda w Zdzieszowicach…
– Moja piłkarska droga wiodła przez Gwarek Zabrze i może to sprawiło, że byłem raczej kojarzony ze Śląskiem niż Opolszczyzną. Gdy ze Sparty Zabrze wracałem jako młody chłopak do Gogolina, nie było zainteresowania lokalnych klubów, a wśród nich byli wtedy drugo- i trzecioligowcy. Pojawiła się propozycja z Radzionkowa, to otwarło mi całkowicie furtkę na Śląsk. A wracając do pytania…. Gdy przechodziłem z Zagłębia do Oderki, wydawało się to krokiem w tył, ale były zakusy na to, by stworzyć w Opolu drużynę, która powalczy o powrót wyżej, najpierw do drugiej ligi. Bardzo mocny zespół w trzeciej lidze miał jednak ROW Rybnik, z trenerem Furlepą. Po prostu byli mocniejsi od nas, w dodatku po jesieni strata wynosiła już 9 punktów. Po krótkim pobycie w Opolu trener Smółka ściągnął mnie do drugoligowego Kluczborka, potem dostałem ofertę powrotu do Sosnowca i nie wahałem się ani chwili. W tym okresie byłem już po trzydziestce, do klubów w województwie opolskim trafiałem późno. Swój najlepszy czas spędziłem poza regionem.

 

W sezonie 2017/18 pracował pan w Podbeskidziu Bielsko-Biała jako asystent trenera Adama Noconia. Utrzymaliście się bez problemów, choć miejsce w środku pierwszoligowej tabeli wielu uznawało za waszą porażkę.
– Wspominam ten okres bardzo dobrze. Taka panowała opinia, że nam się tam nie udało, ale ja absolutnie się z nią nie zgadzam. Jestem człowiekiem ambitnym, podobnie jak trener Nocoń. Przed tamtym sezonem mówiono, że Podbeskidzie ma wrócić do ekstraklasy. Wiemy jednak, jak trudna jest pierwsza liga, GKS Katowice w 2019 roku też miał awansować, a spadł. My trafiliśmy do Bielska w bardzo trudnym okresie, gdy zespół plasował się na ostatnim miejscu, nie mając już wpływu na transfery czy przygotowania do rundy jesiennej. W krótkim czasie scaliliśmy drużynę i poskładaliśmy na tyle, by skończyć rozgrywki bezpiecznie w środku tabeli. Zimą były zakusy, by się wzmocnić, ale nie wszystkie ruchy, których chcieliśmy dokonać, zostały spełnione. Do tego doszła kontuzja najlepszego strzelca Pawła Tomczyka, który na tydzień przed ligą złamał palec. Patrząc na całokształt ktoś powie, że 9. miejsce to jak na Podbeskidzie słabo, ale gdy weźmie się pod uwagę, z jakiego miejsca startowaliśmy i jak trudna była ta liga – Raków z trenerem Papszunem też skończył w środku tabeli – to oceniłbym naszą pracę jako bardzo rzetelną. Nie twierdzę, że zrobiliśmy maksa, bo chcielibyśmy walczyć o najwyższe cele. Sporo było zarzutów do stylu, sposobu grania. Każdy ma swój punkt widzenia. Uważam, że gdybyśmy dostali szansę pracy również w kolejnym sezonie, Podbeskidzie funkcjonowałoby lepiej, grało ładniej dla oka. Wtedy poskładanie drużyny i bezpieczne utrzymanie jej w pierwszej lidze było potrzebą chwili i to się powiodło. Mając więcej czasu, mogłoby być z tego coś fajnego.

 

Wtedy wasz duet z trenerem Noconiem się zakończył.
– Liczyłem, iż nasza współpraca potrwa dłużej. Trener trafił do Olimpii Elbląg. Daleko, druga liga, realia finansowe z pewnością nie takie, by wyprowadzać się na drugi koniec Polski. Nie było sytuacji, by trener Nocoń otrzymał propozycję z klubu na tyle mocnego, by móc iść tam razem. To była główna przyczyna, że dłużej nie popracowaliśmy. Ale niewykluczone, że jeszcze popracujemy.

 

Liczył pan na miejsce w sztabie trenera Noconia, gdy w październiku wylądował w Odrze?
– Nie ukrywam tego. Zresztą sam trener na oficjalnym spotkaniu z kibicami wspomniał, że był taki pomysł, abym dołączył do sztabu jako asystent. Ale w Odrze został sztab, który pracował w klubie wcześniej – i tyle. Kontakt z trenerem Adamem mam cały czas. Nie ma tygodnia, byśmy nie rozmawiali.

 

Na ile Odra jest panu bliska?
– To największa siła w naszym województwie. Jako Opolszczyzna potrzebujemy bardzo mocnej Odry i dwóch-trzech klubów na średnim poziomie. W tej chwili jest z tym problem. Mam nadzieję, że nowy stadion, który buduje się w Opolu i poprawiająca się otoczka wokół klubu sprawi, że za chwilę Odra będzie postrzegana jeszcze lepiej. Teraz celem nadrzędnym jest utrzymanie się w pierwszej lidze, by potem móc na tym poziomie budować coś lepszego.

 

Patrząc na dwa wiosenne mecze Odry – 0:0 w Bielsku-Białej i 2:0 w Sosnowcu – jest pan dobrej myśli?
– Widać rękę trenera Noconia. Zespół jest dobrze zorganizowany, twardo grający, nieźle biegający. Mimo iż sytuacja w tabeli jest trudna, a liga jest wyrównana, to mam nadzieję, że Odra nie będzie zespołem muszącym walczyć o utrzymanie do ostatniej kolejki.

 

Mówi pan, że Opolszczyzna potrzebuje mocnej Odry i 2-3 średnich klubów. Jak to wygląda dziś?
– Odra idzie w dobrym kierunku i to widać. Za chwilę będzie to mocny, zorganizowany klub. Ale brakuje nam silnego Brzegu, Kluczborka. To ośrodki najbardziej predysponowane, by przynajmniej jeden z nich rywalizował na szczeblu drugoligowym. A do tego dwóch-trzech silnych trzecioligowców. Mamy trzy drużyny w trzeciej lidze, ale nie odgrywają tam żadnej roli. Stal będzie się mocno broniła przed spadkiem, Nysa i Kluczbork są w środku tabeli, ale muszą oglądać się za siebie, a nie do góry. Trochę tego mało. Jedna drużyna drugoligowa i trzech trzecioligowców to coś, na co Opolszczyznę stać.

 

To naprawdę realne?
– Tak, bo mamy wielu dobrych zawodników. Odra będzie rosła w siłę i starała się ogrywać swoich młodszych zawodników. Klub drugoligowy byłby w stanie na tym skorzystać. Jak pokazuje życie, w regionie nie brakuje zdolnych chłopaków. Często opuszczają nasze województwo, bo nie ma fajnego ośrodka blisko domu. Gdyby był – to inna rozmowa. Chyba każdy woli być bliżej rodzinnych stron niż podróżować po Polsce.

 

Od pięciu lat prowadzi pan czwartoligowy MKS Gogolin. Czym jeszcze się pan zajmuje?
– W zasadzie od siedmiu lat – z 9-miesięczną przerwą na Podbeskidzie. Jestem koordynatorem akademii w MKS Gogolin oraz trenerem pierwszego zespołu.

 

Jak pracować w czwartej lidze opolskiej, by czerpać z tego satysfakcję?
– Strukturę klubu mamy w Gogolinie specyficzną, opierając się na zawodnikach z bliska i niepłacąc stypendiów. Do końca roku chłopcy grali za darmo, gros to wychowankowie. Nie mamy możliwości zbudowania mocnego zespołu czwartoligowego, nie ma ku temu warunków ekonomicznych. Co pół roku budujemy drużynę na nowo – z jeszcze młodszych, jeszcze mniej doświadczonych. To trudne, ale mamy fajną akademię. Pełną – od U-5 aż po U-19. Wszystkie nasze drużyny grają na najwyższym szczeblu wojewódzkim, w niespełna 6-tysięcznej miejscowości to duży wyczyn. Naszą siłą jest baza sportowa. Trzy boiska trawiaste, z czego dwa oświetlone, do tego orlik, kryta pływalnia, własna siłownia… Jak na czwartą ligę, to naprawdę fajne warunki, płyty trawiaste są dobrej jakości. Jest gdzie potrenować, a najlepszy tego dowód, że drużyny przyjeżdżające grać z Odrą przeprowadzały u nas rozruchy. Wisła, Podbeskidzie… Cztery dni spędziła w Gogolinie Jagiellonia, korzystając z naszego obiektu. Lepszej rekomendacji nie ma. Oczywiście, obok pieniędzy z gminy w klubie marzyłby się sponsor zewnętrzny, który dorzuciłby coś na pierwszy zespół, by zbudować go na miarę ścisłej czołówki czwartej ligi, a nie tylko środka tabeli.

 

Na ile spełnia to pańskie ambicje?
– Piłka na wyższym poziomie bardzo mnie kręci. Jeśli będę miał okazję tam trafić, to na pewno mocno wezmę to pod uwagę. To mój cel. Z drugiej strony, pamiętam, jak trudny w naszym kraju jest rynek trenerski. Nie jest łatwo dostać się na karuzelę, a jeszcze trudniej utrzymać się na niej dłużej. Czy w Gogolinie się spełniam? Jeśli mówimy o tym poziomie, to tak. Z kilkoma ludźmi, prezesem Andrzejem Prefetą i Adrianem Kowolikiem coś zbudowaliśmy, mieliśmy wspólne spojrzenie, jak powinien funkcjonować klub. On funkcjonuje dziś na dobrych podstawach. Odchodząc dziś z MKS-u, byłbym spokojny, że sobie poradzi, bo maszyna jest rozpędzona. Czerpię też dużo satysfakcji z pracy z dziećmi, ale moje ambicje sięgają wyżej. Czy uda się je zrealizować – trudno powiedzieć. Będę się starał, by zaistnieć na szczeblu centralnym jako trener. Chciałbym wrócić tam jako asystent, drugi trener, bo stamtąd łatwiej dostać się na kurs UEFA Pro, a przynajmniej o to powalczyć. Czwarta liga tak naprawdę nie daje takiej możliwości.

 

Sporo propozycji pan odrzucił?
– Było sporo czwartoligowych oraz trzy z trzeciej ligi – dwie z regionu, jedna spoza. Najczęściej decydowały względy finansowe. Nie mam już 20 lat, nie jestem chłopakiem na pełnym dorobku, tylko mam rodzinę i muszę o nią zadbać. Dlatego liczy się strona sportowa, ale też organizacyjna, finansowa, długość umowy. Nie ukrywam, że mam dobre warunki w Gogolinie i bardzo je sobie szanuję. Niektórzy mówią mi, że mógłbym zaryzykować, spróbować w trzeciej lidze. Różnie można na to spoglądać. Staram się rozwijać, szkolić, jeździć w różne miejsca. Przyjdzie moment, w którym trzeba będzie podjąć decyzję: albo idę mocno w pracę trenerską, albo skupię się na zarządzaniu akademią i pracy z dziećmi, jak dziś w Gogolinie.

 

Rozmawiał Maciej Grygierczyk (katowicki „Sport”)