PECZENZEK! PECZENZEK!

PECZENZEK! PECZENZEK!

Mylicie się, jeśli sądzicie, że szczytne hasło „Łączy nas piłka” może się konkretyzować wyłącznie na trybunach stadionu lub w pubie, przed wielkim ekranem, po którym za nadmuchanym balonem ze skóry biega 22 ludzików. W moim przypadku zrealizowało się ono na suku, czyli arabskim targu, w tunezyjskim mieście Susa.

 

Wybrałem się tam jedynie na zwiad, bez skonkretyzowanych planów zakupowych. Przestrzeżony przed kieszonkowcami, nie zabrałem portfela ani paszportu. Powłóczę się, pooglądam, wybiorę może jakąś pamiątkę, a nazajutrz przyjdę z odliczoną kasą. Tyle że arabski suk to nie jakaś tam sieciówka, gdzie weźmiesz produkt do ręki, sprawdzisz cenę i odstawisz na półkę, nie zwracając uwagi na personel, który też ma cię gdzieś. Na arabskim suku obowiązuje zasada, że dotknięte to prawie jak kupione.

 

Wpadł mi w oko skorpion zatopiony w szklanym prostopadłościanie. Gdy tylko wziąłem go do ręki, wyrósł koło mnie sprzedawca. Malutki, stareńki, ruchliwy jak osa. Łan handred dolars, wrzasnął i dodał, że „only”. Odłożyłem skorpiona, a wtedy sprzedawca krzyknął, że osiemdziesiąt. Machał rękami, trajkocząc przyjaźnie po arabsku. Udając zniechęconego, zrobiłem krok w tył i usłyszałem: Sześćdziesiąt! No, cóż, łatwo poszło.

 

Znów wziąłem klocek w palce i znów go odłożyłem – cena natychmiast spadła do czterdziestu. Udałem namysł, a wtedy on zaproponował trzydzieści i herbatę. Była słodka jak budyń, ale po poczęstunku skorpion kosztował już tylko 20 dolków. To było do zaakceptowania. Spróbowałem wyjaśnić Arabowi, żeby mi zapakował pamiątkę, a ja po nią przyjdę jutro. I wtedy się zaczęło: facet narobił rabanu, jakby złapał złodzieja na gorącym. Zostałem otoczony przez bardzo filmowych, brodatych mężczyzn. Każdy z nich wyglądał, jakby z nożem miał do czynienia od kołyski.

 

Obszukali mnie sprawnie, lecz ja byłem pusty. Ani pieniędzy, ani paszportu, ani nawet zegarka, który można by wziąć w zastaw. I wtedy padło pytanie: „Where are You from?”. Z Polski, odpowiedziałem. Popatrzyli na siebie rozbawieni, zdjęli ze mnie ręce, po czym sprzedawca zaczął coś wykrzykiwać, ale już w mocno przyjaznym tonie. Wskazywał na siebie palcem, powtarzając z dumą: „Peczenzek! My son! My son! Footbalist! Football team! Football! Peczenzek! Peczenzek!”. Potem zanucił jakąś skoczną piosenkę, w którym okrzyk „Peczenzek” powtarzał się i rymował i jakimś arabskim słowem. Jego koledzy podjęli ją radośnie. Peczenzekom nie było końca.

 

Poklepany przyjaźnie na do widzenia i ze spodniami pełnymi strachu, szedłem w stronę hotelu. Mój syn piłkarzem? Drużyna futbolowa? Ok. Zrozumiałem. Ale ten Peczenzek? Przy kolacji wieczorem tłumaczka wyjaśniła mi, że Peczenzek to po prostu nasz polski Antoni Piechniczek. Cała piłkarska Tunezja była w nim wtedy zakochana, bo nauczył Tunezyjczyków grać w piłkę, zdobył z nimi awans na olimpiadę w Seulu, a stołeczną drużynę Esperance doprowadził aż do finału Pucharu Afryki. Zaś mnie pomógł uniknąć bęcków za niepoważne targowanie się z mocno poważnymi ludźmi.

 

Zbigniew Górniak

 

P.S. Nazajutrz na macie rozłożonej przez ulicznego sprzedawcę pod hotelem zobaczyłem takiego samego skorpiona w szkle za pięć dolarów.