Przemysław Bella: Ze Zdzieszowic do stolicy

Przemysław Bella: Ze Zdzieszowic do stolicy

W Ruchu Zdzieszowice wywalczył historyczną promocję na szczebel centralny i przez cztery sezony grał w drugiej lidze, m.in. w słynnym meczu z Jagiellonią Białystok. Choć był przymierzany do niej, a także szeregu innych mocniejszych klubów, nie zagrał w ekstraklasie, a na jej zapleczu jedynie w barwach Okocimskiego Brzesko. Od dłuższego czasu związany jest z Warszawą, gra w KTS-ie Weszło, ale spełnia się tam też na dużo poważniejszym, dyrektorskim stołku, dlatego za pół roku, jako 34-latek, chce zawiesić buty na kołek. Dziś w naszym stałym cyklu wspominamy dobre czasy i dociskamy Przemysława Bellę!

 

Czujesz się już warszawiakiem?
– Mieszkam na Muranowie, ale kupiliśmy z żoną mieszkanie i niebawem przeprowadzimy się na Białołękę, czyli obrzeża Warszawy. Ale do warszawiaka to mi daleko, są zresztą bardzo wyczuleni na to, kto jest przyjezdny, a kto prawdziwy. Ten prawdziwy – to taki z dziada, pradziada. Jeśli ktoś z krewnych walczył w powstaniu – dopiero wtedy jesteś warszawiakiem! Ale zżyłem się z tym miejscem, jestem tu już od 6 lat, zatem kawałek czasu tu spędziłem i podejrzewam, że jeszcze spędzę. Jest fajnie, chwalę sobie tę zmianę.

 

O tym jeszcze pogadamy, ale zatoczmy koło. Mimo długiej rozłąki z rodzinną miejscowością,mimo że klub gra dziś tylko na poziomie wojewódzkim, czyli niżej niż za twoich czasów, chyba dziś z miejsca mógłbyś wejść do szatni Ruchu Zdzieszowice?
– No jasne, że tak! Gdy graliśmy wysoko, w trzeciej i drugiej lidze, lokalni zawodnicy, wywodzący się ze Zdzieszowic i okolic, mieli po 20, 21 lat. Oni do dzisiaj w klubie się ostali, przewijają się przez niego nadal. Jako trenerzy – Marcin Feć, Sebastian Polak – czy wciąż zawodnicy: Patryk Sochacki, Łukasz i Tomek Damratowie, Daniel Rychlewicz, Patryk Sochacki, Daniel Nowak… Dzieliliśmy szatnię. Gdybym tam teraz wkroczył, to pewnie jakaś połowa chłopaków byłaby mi znana. Sponsor, prezes Chmiel, nadal jest ten sam, stadion się nie zmienił. Odnalazłbym się. Jeśli za jakiś czas przyjadę do Zdzieszowic – choć już w roli tylko kibica – to na pewno będę miał się z kim utożsamiać.

 

Którego trenera ze „Zdzichów” wspominasz najlepiej?
– Ryszarda Remienia, z którym awansowaliśmy do drugiej ligi, no i Andrzeja Polaka. Warsztatowo był najlepszy, rozwinął nas pod względem piłkarskim, taktycznym, byliśmy w szóstce drugiej ligi, przemawiały za nim wyniki.

 

Przede wszystkim zwycięstwo 3:1 z Jagiellonią Białystok w Pucharze Polski. Co utkwiło w głowie z tamtego ciepłego wrześniowego popołudnia 2011 roku?
– Nie jestem kimś takim jak „Solin”, czyli mój kumpel z Rozwoju Katowice. Ja nie pamiętam nieraz, że w danym meczu grałem, a on wspomina konkretne akcje i kto do kogo podał! Ale wiem, że z Jagiellonią zasłużyliśmy na zwycięstwo. To był prime time „Zdzichów” – pod względem zainteresowania, wyników. Dobrze spisywaliśmy się w drugiej lidze, w Pucharze Polski spisywaliśmy się rewelacyjnie, dotarliśmy do ćwierćfinału. Dla Zdzieszowic, lokalnej społeczności, to chyba najfajniejsze piłkarskie wspomnienie. Dwa razy przyjeżdżał do nas Ruch Chorzów, nie udało się go wyeliminować, a Jagiellonię pokonaliśmy. To największe zwycięstwo w historii klubu, nie wiem, czy jeszcze kiedyś uda się wygrać w meczu o stawkę z rywalem z ekstraklasy. Znalazłem się wtedy na okładce „Sportu”. Gdy rok temu byłem w domu i wspominaliśmy, mama wyjęła ją, jest oprawiona w ramkę. To dla mnie piękna pamiątka. A dzisiaj… gram w KTS-ie Weszło z Marcinem Burkhardtem, który wystąpił w tamtym meczu. Wspominał trening, jaki dzień po tej porażce zrobił trener Michniewicz.

 

Przez kilkadziesiąt minut zawodnicy Jagiellonii mieli stać w miejscu – Czesław Michniewicz imitował ich postawę w Zdzieszowicach.
– W wakacje miałem też okazję rozmawiać z trenerem Michniewiczem. Organizowaliśmy w KTS-ie „lato w mieście” dla dzieci, selekcjoner był gościem, chwilę pogadaliśmy, powspominaliśmy, oczywiście dobrze to pamiętał. Przecież po tamtym meczu trener zaprosił mnie do Białegostoku na testy. Do transferu nie było jakoś superdaleko. Sprawdziłem się, spodobałem, ale niestety wiele rzeczy było poza mną i do Jagiellonii definitywnie nie trafiłem.

 

Od kilku klubów się odbiłeś. Jagiellonia, GKS Katowice, Warta Poznań…
– Był jeszcze Piast Gliwice, do którego mogłem pójść jako młodzieżowiec. W Jagiellonii na przełomie roku, tuż przed okienkiem transferowym, doszło do zmiany trenera, zwolniono trenera Michniewicza. GieKSa miała problemy finansowe, a z Wartą nasi działacze nie potrafili dogadać kwoty transferu. Temat tak się przeciągał, że trzeba było wracać. Gdy ktoś dziś pyta mnie, czemu nie grałem w ekstraklasie, to mówię, że brakło trochę szczęścia. Wiele klubów ma jakiegoś „ambasadora”, personę z nazwiskiem, kto może coś szepnąć, popchnąć, pociągnąć za język. W Zdzieszowicach kogoś takiego nie było, a ja nie miałem superprężnego menedżera, który by mnie gdzieś wsadził. Trudno było wyrwać się z małego klubu. W temacie Warty nasi działacze trochę odlecieli. Rozbiło się o jakieś 50 tysięcy złotych, które chcieli w gotówce, by ich nie musieć księgować, bo nad klubem wisieli jacyś wierzyciele. Dziwne akcje.

 

Co czułeś?
– Miałem wtedy żal. Sądziłem, że jako chłopak ze Zdzieszowic pozwoli mi się skorzystać z szansy wybicia się wyżej. Nie było przecież tak, że niczego dla Ruchu nie zrobiłem. Zawsze byłem gotowy, poświęcałem się, nigdy nie wykłócałem się o pieniądze, a byli tacy, co potrafili – i to o 50 albo 100 złotych. Myślałem, że usłyszę: – Chłopaku, idź, próbuj, wybij się… Wtedy Ruch grał najwyżej z całego województwa. Odra była w trzeciej lidze, wraz z nami w drugiej był Kluczbork, ale niżej. To mogła być promocja całego regionu i dowód, że na Opolszczyźnie też jest piłka, że też tu warto raz na jakiś czas zajrzeć, bo można dojrzeć chłopaka może równie dobrego, a na pewno tańszego. Niestety, nie udawało się. Byłem za młody, nie wiedziałem, jak pewne sprawy się załatwia. Gdybym miał wiedzę 30-latka, a nogi 20-latka…

 

Tak to powie każdy. W każdej dziedzinie!
Któryś sportowiec powiedział kiedyś: – Dajcie mi rozum 30-latka, a ciało 20-latka i zdobędę wszystko! Ale nie siedzę w fotelu i nie opowiadam, że „ja to bym robił karierę, ale mnie zablokowali”. Dziś staram się wspominać tylko dobre momenty. Znam siebie i wiem, że nie jestem zmarnowanym talentem, choć potencjał miałem ciut większy niż na granie w drugiej czy pierwszej lidze.

 

Finalnie ciut wyżej – w pierwszej lidze – pograłeś tylko przez pół roku w Okocimskim Brzesku.
– I też było w tym trochę pecha. W drugiej lidze klub bardzo fajnie funkcjonował, każdy go zachwalał, ale pierwsza liga chyba przerosła wyobrażenia finansowe i infrastrukturalne. Wydano pieniądze na budowę trybuny, bo w innym razie nie byłoby licencji. A tak – ledwo, bo ledwo – ale warunkowo była, tylko co z tego, skoro potem brakowało pieniędzy na wypłaty. To rodziło konflikty wewnątrz drużyny, zespół był budowany na młodych, nie każdy mógł pozwolić sobie, by pół roku albo 8 miesięcy ktoś ci nie płacił. Po pierwszej rundzie powiedziałem, że albo coś się zmieni, albo wracam do Zdzieszowic, gdzie byłem tak dogadany, że furtkę zawsze mam otwartą. W przerwie zimowej w Okocimskim było coraz gorzej, nie pojechaliśmy na żaden obóz, przygotowywaliśmy się w śniegu na orliku. Nie było stać klubu na profesjonalne trenowanie, dlatego trzeba było uciekać. Tak zakończyła się moja przygoda z pierwszą ligą, choć jeszcze trochę się ciągnęła. Wygrałem sprawę w sądzie, płacili mi w ratach, potem przestali. Finalnie odzyskałem część pieniędzy, jakieś 15 tysięcy. Nie były to zawrotne kwoty, ale dla 22-letniego chłopaka na dorobku mimo wszystko znaczące.

 

Skoro o kasie, to jaką premię dostaliście w „Zdzichach” za pokonanie Jagiellonii?
– Jakaś rzeczywiście była, może 5-6 stów na głowę. Mieliśmy swój regulamin, prezes rzucił coś ekstra, ale nie była to siatka wypchana pieniędzmi wręczona z komendą; „Macie, dzielcie się!”. W tamtej chwili naprawdę nie myślało się o pieniądzach. Satysfakcję dawała sama świadomość, że zrobiło się coś dużego dla klubu. A z tymi premiami to różnie bywało. Pensje były stosunkowo niskie, za to premie – wysokie, choć też zależne od czasu na boisku. W lidze za zwycięstwo i pełne 90 minut można było zgarnąć 6-8 stówek. Było o co grać. My, młodzi, lokalni wychowankowie, mieliśmy niskie umowy, jakieś stypendia rzędu 800-1000 złotych, ale wygranymi można było sobie te pensje bardzo podnieść.

 

Był jakiś moment, w którym sądziłeś, że „Zdzichy” mogą awansować do pierwszej ligi?
– Była taka wiosna, że przez chwilę byliśmy w czubie. Ale naprawdę przez chwilę, a przed nami były ciężkie mecze, z rywalami pokroju Miedzi Legnica, z solidnym zapleczem finansowym. Trudno było do nich startować. W pojedynczym meczu – OK, ale byliśmy za małym klubem, by przeciwstawić się na przestrzeni 34 kolejek. W drugiej lidze zachodniej dwa razy byliśmy w szóstce, ale do awansu było dużo dalej niż by się mogło wydawać. Byliśmy klubem z małej miejscowości, pierwsza liga byłaby zdecydowanie ponad stan. Część zawodników pracowała, a gdy nie masz możliwości skupienia się na futbolu, to zawsze jesteś krok do tyłu względem profesjonalistów. Zwłaszcza na poziomie centralnym. W pojedynczym spotkaniu niekoniecznie, ale w perspektywie sezonu to zawsze wyjdzie. Były takie sytuacje, że ktoś zrywał się z pracy wcześniej, bo był trening albo mecz – a potem rano na 6:00 musiał wstawać. Trudno było myśleć, by przeciwstawić się niektórym rywalom. Wróćmy jeszcze do zwycięstwa z Jagiellonią – kilka dni później graliśmy z GKS-em Tychy i zlali nas 4:0. Byliśmy totalnie wypompowani, nie zrobiliśmy pół akcji. Pewnych rzeczy nie oszukasz. Dziś powtarza się na okrągło, jak ważna jest dieta, sen, regeneracja. Jeśli nie możesz czegoś robić na 100 procent, to nie będziesz miał nigdy wyników na 100 procent. Dziś niektórzy nawet w trzeciej i czwartej lidze skupiają się tylko na futbolu. U nas zawodnicy pracowali – a nie szli przecież do biura poklikać na komputerze, tylko pracowali fizycznie.

 

Świętej pamięci Tomasz Drąg był strażakiem. Gdy w Chorzowie opóźniało się z z uwagi na transmisję wasze spotkanie z Ruchem w ćwierćfinale Pucharu Polski, „Patyk” poprosił sędziego, by już zaczynać, bo na rano idzie do roboty. W tunelu wszyscy się śmiali, atmosfera rozładowana.
– Tych ćwierćfinałów to mi szkoda, to był dwumecz, który mnie zawiódł. W pierwszym meczu, u siebie, do 75. minuty wygrywaliśmy 1:0, a potem siedliśmy fizycznie. Zabrakło trochę ogłady, doświadczenia z gry na wysokim poziomie. Można było przegrać 1:2, a my przegraliśmy 1:4 i jechaliśmy na rewanż z bagażem nie do odrobienia. Na Cichej skończyło się porażką 1:2. Mecz był o 20:30, podobało mi się, że było takie zainteresowanie, przyszło ponad 4 tysiące osób. Dla nas to było coś fajnego, a dla mnie osobiście – duże przeżycie, zagrać przeciwko trenerowi Fornalikowi, na stadionie klubu z ekstraklasy, w meczu transmitowanym w ogólnopolskiej telewizji.

 

Z perspektywy czasu cztery lata „Zdzichów” w drugiej lidze to coś normalnego czy wyczyn?
– Trzeba to szanować, skoro do zawodowego poziomu było nam daleko. Brakowało finansów, infrastruktury, klub się nie rozwijał i dziś są tego efekty. Taka jest naturalna kolej rzeczy, jeśli za piłką nie idą pieniądze. Ale – żeby była jasność – nie mówię tego w złym tonie. Sponsorzy i prezes Chmiel ile mogli – tyle dawali. Miasto ile mogło – tyle pomagało. Zdzieszowice to nie miasto, w którym żyje 10 tysięcy nastolatków garnących się do piłki i przyszłych talentów, które będą wypływać. Jesteśmy małą miejscowością, która miała swoje pięć minut. Na ile mogliśmy, na tyle staraliśmy się te pięć minut wykorzystać. Nigdy nie będę wskazywał palcem, że ktoś powinien zrobić to, a przez kogoś innego stało się tamto. Co jakiś czas pojawiają się na mapie Polski małe kluby, ale nikt nie wykłada prywatnych pieniędzy przez naście lat. Teraz Ruch jest w czwartej lidze, bo taka jest koniunktura, ale sądzę, że realnie miejsce klubu to trzecia liga. To jak najbardziej do osiągnięcia, choć w czasach kryzysu może nie być łatwo skorzystać z prawa awansu.

 

Jaki był najlepszy piłkarz, z którym grałeś w Zdzieszowicach?
– Mateusz Bukowiec, Adam Giesa, Marcin Feć, Tomek Drąg,.. No i Marcin Lachowski. Szkoda, że nawet nie zadebiutował w ekstraklasie, ale wiemy, że stało się to z przyczyn pozapiłkarskich. Niektórym miejscowym chłopakom – Łukaszowi Damratowi, Dawidowi Kilińskiemu – może nie tyle brakło odwagi, co żałuję, że nie spróbowali. Mieli jakieś oferty, choćby testów w innych klubach. Szkoda, bo z małej miejscowości zawsze trudniej się wybić. Mnie zawsze ciągnęło do znalezienia się w nieco większej piłce. Różnie to bywało, ale przynajmniej nie mam do siebie pretensji, że nie próbowałem.

 

Grałeś w jakimś bardziej pamiętnym meczu od tej wygranej z „Jagą”?
– Równie pamiętnym, a dużo dziwniejszym przeżyciem było zwycięstwo z Nadwiślanem Góra w barwach Rozwoju Katowice, które dało nam pierwszą ligę. Paweł Mogielnicki z 90minut.pl wyliczył nam wtedy chyba, że mamy na bezpośredni awans jakieś 2 procent szans, musiał się ułożyć szereg innych wyników. Wygraliśmy 3:1, ale po ostatnim gwizdku nikt się nie cieszył. Podbiegliśmy do laptopa, do „Kini”, jednego z pracowników Rozwoju. Okazało się, że Rybnik i Stalowa Wola przegrały swoje mecze, co dało nam trzecie miejsce. Nie docierało to do nas, była chwila zawieszenia, jakby każdy obliczał jeszcze w głowie, czy faktycznie jesteśmy trzeci. Niesamowite. Pojechaliśmy na Nadwiślan bez żadnych okolicznościowych koszulek, szampanów, nikt nie wziął do torby żadnych ciuchów, by wyjść potem na imprezę. Zbyt wiele musiało się ułożyć – a się ułożyło. Cieszyliśmy się przed szatnią, ktoś skoczył do lokalnego sklepu i kupił dwie skrzynki piwa, żebyśmy mieli do autobusu na drogę powrotną. Co za przygoda… Pod klubem czekała na nas garstka kibiców, pracownicy, juniorzy, społeczność klubu, ale radość była piękna, szczera, spontaniczna. Rozwój to mały, rodzinny klub, w którym ludzie żyją ze sobą blisko. Ja zawsze lepiej czułem się w takiej atmosferze mniejszej społeczności niż większego klubu, w którym rotacje potrafią być ogromne. Gdy „Zdzichy” spadły po czterech latach z drugiej ligi, wylądowałem w Katowicach i to był fajny rok w moim życiu.

 

Awansowałeś z Rozwojem, rok później – 2016 – awansowałeś do drugiej ligi z Odrą, ale w obu przypadkach oznaczało to twoje pożegnanie z tymi klubami. Czemu?
– Bardziej żałuję Rozwoju. Piłkarsko nie miałem tam wybitnego sezonu i to trzeba uczciwie przyznać, ale swoją cegiełkę do sukcesu dołożyłem. Dyrektor Kamil Kosowski miał jednak inną wizję budowania drużyny i mnie w niej nie uwzględnił – a okazało się, że sam nie zagrzał długo w klubie miejsca. Mnie otwarła się furtka w Opolu. Sezon był dobry, awansowaliśmy, ale klub miał chyba większe oczekiwania i ambicje. Rozmawialiśmy o przedłużeniu umowy, liczyłem na jakąś podwyżkę, nie chciano mi jej dać. Stwierdziłem, że nic na siłę – byłem już na tyle doświadczony, że wiedziałem, jak to działa. Gdy ktoś cię chce, jest zdecydowany, to cię zatrzyma, a jeśli nie – to kręci nosem. Odra nigdy nie była klubem, z którym wiele mnie łączyło. Nie „czułem” tego, a skoro nie czułem, to uznałem, że trzeba się rozstać i ruszyłem w Polskę.

 

Potem były jeszcze testy w MKS-ie Kluczbork. Ile brakło do ustrzelenia hat tricka, czyli grze w trzech najmocniejszych „Zdzichy”, Odra, MKS – klubach województwa opolskiego ostatniej dekady?
– Dostałem zaproszenie od trenera Konwińskiego, w sztabie był też „Feciu”. Byłem na dwóch treningach, trener chciał mi się jeszcze przyjrzeć, nie był zdecydowany, czekał na kogoś. Poznałem wtedy moją obecną żonę, wtedy dziewczynę z Warszawy i za jej namową uznałem, że może warto zmienić region, ruszyć gdzieś z południa kraju. Uznałem, że dobra – jadę do Warszawy, może tam uda się coś znaleźć, może tam czeka na mnie kawałek szczęścia. Półtora roku grałem w Pelikanie Łowicz. Całkiem fajny czas, polecam taką zmianę. Czasem inny region, inna społeczność, inne tradycje, pomagają poszerzyć horyzonty.

 

I tak wracamy do początku naszej rozmowy. Grałeś w trzecioligowym Pelikanie, potem jeszcze w czwartoligowym Dolcanie Ząbki, po którym była półtoraroczna przerwa. Czym się zajmowałeś?
– Zrobiłem papiery trenera przygotowania motorycznego, zacząłem współpracować na siłowni z młodymi sportowcami. Skomercjalizowałem tę działalność, stałem się trenerem personalnym ogólnodostępnym. Teraz – od dłuższego czasu – jestem w KTS Weszło. Kontynuuję przygodę piłkarską, działam w strukturach nowo powstałej akademii naszego klubu. Tym zajmuję się na co dzień.

 

Jak znalazłeś się w KTS Weszło, czyli klubie wywodzącym się z jednego z najpopularniejszych polskich portali o sporcie?
– Spotkałem na jednej z siłowni Daniela Ciechańskiego. Graliśmy razem w Łowiczu, wiedziałem, że jest silnie związany z KTS-em. Pyta: – Co porabiasz? Odparłem, że 1,5 roku nie gram już w piłkę, zajmuję się pracą. KTS był wtedy w A-klasie, więc było to totalnie hobbystyczne granie. Przychodziłem raz w tygodniu na trening, czasem nawet nie jechałem w weekend na mecz, bo nie pozwalały na to inne obowiązki. Klub jest na tyle medialny, że zrobił awans do „okręgówki”, zaczęły pojawiać się pieniądze, sponsorzy. Krzysiek Stanowski (założyciel „Weszło!” – przyp. red.) mocno wspiera klub i ma plany zrobienia czegoś większego, wyciśnięcia z tego czegoś konkretniejszego niż tylko hobbystyczne, humorystyczne granie. Wpadł na pomysł crowdfundingu, emisji akcji, dzięki czemu kibice są właścicielami klubu. Jednym z postulatów było utworzenie dla takiej społeczności akademii.

 

Jaka w tym twoja rola?
– Jestem dyrektorem akademii, zarząd zaoferował mi tę funkcję. Klub rośnie, KTS Weszło wzbudza ogromne zainteresowanie, przybywa pracy. Jestem odpowiedzialny za organizację struktury, pozyskiwanie sponsorów, partnerów, zawieranie umów z instytucjami. Pomagamy też ludziom, którzy nie mogą pozwolić sobie na członkostwo w szkółkach komercyjnych. Jako Weszło jesteśmy bezpłatną akademią. Współpracujemy z organizacjami zrzeszającymi też biedniejsze społeczności, jak domy samotnej matki, jednostki opieki społecznej, pomagamy uchodźcom z Ukrainy. Jeśli ktoś jest w trudnej sytuacji finansowej, a ma dziecko mogące rozwijać się sportowo, to moim obowiązkiem jest je zrekrutować.

 

Jak duża jest akademia KTS Weszło?
– W tej chwili mamy około 150 dzieciaków. Rośniemy. Co chwilę są telefony, zgłoszenia, przybywa zawodników, przybywa sponsorów, pochwaliliśmy się w ostatnich dniach umową z PKO. W akademii jestem zaangażowany w spotkania organizacyjne, sponsorskie czy z urzędnikami, zawieranie umów, rozmowy z rodzicami. Prowadzę też dodatkowe treningi dla chłopaków z KTS-u w siłowni, wspieram młodszych piłkarzy, by się rozwijali jako sportowcy, ale doba nie trwa niestety 40 godzin, bym mógł wszystko połączyć i działać też jako w pełni trener personalny. Nim już jestem w mniejszym formacie, czasowo nie mogę sobie pozwolić na więcej, ale oczywiście absolutnie nie narzekam. KTS Weszło to fajny projekt, fajnie być jego częścią.

 

Gdzie jest sufit tego startupu?
– Jeśli klub będzie miał swój dom, siedzibę, stadion – jak najbardziej w ekstraklasie. To – nie boję się tego stwierdzenia – unikalny projekt i będzie z każdym rokiem rósł. Niczego podobnego w polskiej piłce nie było.

 

Nie było, bo opiera się na społeczności innej niż terytorialna, zbudowana na wieloletnich tradycjach. – Najpierw był portal, teraz jest klub. KTS jest medialny, a medialnemu klubowi o wiele łatwiej pozyskiwać sponsorów, zagwarantować finansowanie. To pozwala liczyć na funkcjonowanie na szczeblu centralnym. Bez bazy, infrastruktury, będzie ciężko, ale wiem, że są plany wykupu gruntów pod ewentualną budowę czy to stadionu, czy obiektów. Grać możesz wszędzie (KTS rozgrywa obecnie mecze piątej ligi na nowym stadionie Hutnika na Bielanach – przyp. red.), ale warto mieć swój dom, swoje boiska – przynajmniej jedno naturalne i jedno sztuczne. W Warszawie jest duży problem z obiektami, są bardzo oblegane, bo działa tu wiele szkółek, akademii, fundacji. Boisk jest mało względem liczby chętnych i korzystających. Jeśli kiedyś Weszło zainwestuje w swoją infrastrukturę, to na przestrzeni pięciu lat możemy się liczyć w pierwszej-drugiej lidze. Kto wie.

 

Ale już bez Przemysława Belli na boisku?
– Zadeklarowałem, że nadchodząca runda wiosenna będzie moją ostatnią w życiu. Nie robię z siebie starego gościa, staram się utrzymywać dobrą formę, ale w wieku 34-35 lat jakoś nie widzę siebie mogącego jeszcze dawać superjakość na boiskach czwartej ligi – a mamy nadzieję, że wkrótce w niej się znajdziemy. Praca w klubie sprawia mi dużo satysfakcji, a gdy tak jest, to automatycznie sama gra w piłkę daje tę satysfakcję nieco mniejszą. Młodzież napiera. Jeśli mam zejść ze sceny – to jako zawodnik coś znaczący dla klubu i zawieszający buty na kołku po zrobieniu awansu, co jest naszym celem. Nie chcę być gdzieś na uboczu, odsuwany od kadry meczowej. To dobry moment, by powiedzieć sobie dość na boisku, ale zostać w KTS-ie. Wizję niebiegania za piłką akceptuję. Odnajdywałem się już w tym przez 1,5 roku po odejściu z Dolcanu. I nie było tak, że obraziłem się na piłkę – śledziłem ją, byłem na bieżąco, zresztą nie mógłbym inaczej, skoro brat jest aktywnym zawodowo trenerem. Przejdę się czasem na Legię albo Polonię, bo bardzo lubię oglądać piłkę na żywo. Ale do grania mam coraz mniejsze pokłady – mentalne i fizyczne.

 

Starszy brat, Radosław, zdążył już nawet poprowadzić Miedź Legnica w ekstraklasie, jest na kursie UEFA Pro. To co, za kilka lat KTS Weszło spotka się na szczeblu centralnym z prowadzoną przez niego drużyną?
– Bardzo bym sobie tego życzył. Niech brat zostanie w ekstraklasie, a KTS go goni.

 

Tylko gdzie wtedy będą „Zdzichy”?
– Już długo na poziomie centralnym ich nie ma, ale gdy rozmawiam dziś z ludźmi, to nazwa „Ruch Zdzieszowice” jest w Polsce kojarzona. Z tego trzeba być dumnym, a ja jestem dumny, że byłem częścią najlepszych czasów tego klubu.

 

Rozmawiał Maciej Grygierczyk (katowicki „Sport”)